Janusz Panasewicz to wokalista i frontman zespołu Lady Pank. Zespół do Lublina przyjechał z projektem „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, czyli z muzyką z serialu Jacek i Placek.
Nick Cave w filmie „20 000 Dni na Ziemi” powiedział, że chociaż jest już ponad 30 lat na scenie żyje po to, by grać na żywo i spotykać się z publiką. Po 40 latach powiedziałby pan to samo?
JP: Muzyka to nasze życie i nasz sposób na życie, na codzienność. Poza tym, że sprawia nam to przyjemność to też jest zawód. Jesteśmy szczęściarzami, bo robimy to, co lubimy robić. Tak sobie wybraliśmy i tak mamy. Myślę, że Nick Cave mógł tak powiedzieć, bo robi też tylko to, co sprawia mu przyjemność. Nie robiłby tego, gdyby tak nie było.
Wszystko zaczęło się od piosenki „Mała Lady Pank”. Jaka jest teraz Lady Pank?
JP: (śmiech) No trochę się rozwinęła. Jest ciągle w dobrej formie, w świetnej kondycji. Przeżyła różne wahania, jak to w życiu bywa. Miała lepsze i gorsze chwile, ale czuje się świetnie i dobrze wygląda! (śmiech)
Jak zmienił się sam zespół przez 40 lat?
JP: Trudno powiedzieć, żeby on się zmieniał. To jest zespół, który ma swój styl, wypracowaną strategię. Wie jak grać, jak wyglądają koncerty. Oczywiście zawsze są jakieś drobne retusze, muzyczne zmiany, bo świat się zmienia i na różne rzeczy w różnym okresie zwraca się uwagę, czegoś innego się słucha, coś się bardziej podoba. Generalnie zespół nie za wiele się zmienił. Mówię tu tak personalnie, bo gramy w tym składzie już prawie 30 lat. Pierwszy skład trwał tylko kilka lat, tak naprawdę do 1988 roku. W tej chwili cały czas gramy razem i będzie to też słychać na nowej płycie, która się ukaże w 2021 roku. Tam będzie rewolucja! (śmiech) Zespół ma swój charakter i wypracowany styl, ale na pewno zastosujemy pewne nowinki, które nas kręcą.
Do powstania LP przyczynił się pana pobyt w wojsku i zespół Desant, którego siedziba była w Lublinie?
JP: W Lublinie mieszkałem przy ulicy Krasińskiego, tam była jednostka wojskowa i obok był ten Desant. Mieliśmy tam próby, sprzęt i wszystko, co było potrzebne. Natomiast blisko Radia Lublin był taki budynek hotelowy, który wojsko wynajmowało. Tam mieszkały tancerki, tancerze, baletnicy i muzycy, którzy zawodowo grali w zespole Desant. Lublin będzie mi się z tym Desantem kojarzył, ale jak się miało te dwadzieścia parę lat, to zupełnie inaczej się patrzyło na wszystko. Dla mnie to była fajna przygoda. Nie musiałem chodzić na poligon, tylko mogłem sobie siedzieć w jednostce i wychodzić, o której chcę. W hotelu, gdzie teraz siedzimy, była kawiarenka. Przychodziło tu całe środowisko związane z Budką Suflera, Bajmem i wszyscy się spotykaliśmy. Dlatego mam same dobre wspomnienia.
Okres, kiedy powstawał zespół, to był w Polsce okres rewolucji. Jak wyglądały happeningi Pomarańczowej Alternatywy?
JP: Najważniejszy był tam Skiba, ale nie wiem nawet, czy trafiłem na taki stricte happening tej Alternatywy. Ja raczej w różnych miejscach widziałem akcje policyjne, na plantach w Krakowie czy w samym centrum Warszawy, jakieś polewaczki z wodą przy rotundzie w Gdańsku. Takie rzeczy mnie dotykały. Czasami patrzyłem na to z boku, z hotelowego okna, a czasami byłem w środku. Oczywiście o Pomarańczowej Alternatywie wiele słyszałem. To była bardzo pozytywna i potrzebna akcja.
Dlaczego Lady Pank odniósł taki znaczący sukces i stał się głosem młodego pokolenia obok Perfectu, czy chociażby Republiki?
JP: Wiele rzeczy się na to złożyło. Lady Pank przede wszystkim jest oryginalny, bo gra tylko własne rzeczy. Podstawą jest zawsze dobry repertuar. Mieliśmy też image, który zwracał uwagę. Chociaż w naszym zespole była przede wszystkim muzyka. Ludzie się dobrali w taki sposób, że natychmiast byli rozpoznawalni. To było ważne, dlatego że chcieliśmy pokazać w ten sposób naszą muzykę, a według mnie rozpoznawalność powinna służyć właśnie temu. Fajnie, że jesteś jakiś i że ludzie cię rozpoznają, ale ważniejsze jest to, co masz do powiedzenia. Wtedy muzyka i teksty mówiły za nas. Tak samo swoisty styl miał Maanam czy Republika. Na tym to polegało. Myślę, że nie tylko Lady Pank, ale i inne kapele z tamtych czasów miały świeżość, świetne teksty i muzykę i to wszystko sprawiało, że były tak popularne.
Wspomniał pan o charakterystycznym wizerunku. Pana „znakiem” są ciemne okulary, a co wyróżniało pana kolegów?
JP: Na początku nie nosiłem okularów. Bardziej na co dzień, ale na scenie mniej. Później, przez lata miałem je po to, by chronić oczy. Wolałem być w okularach, bo na każdym koncercie dostawałem wiązkę białego światła przez dwie godziny i przez ileś dni w roku, że po prostu oczy mi łzawiły. Później zakładaliśmy je z uwagi na wiek (śmiech).
Obecnie koncertujecie z programem „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Dlaczego zdecydowaliście się wrócić do tej serialowej płyty, repertuaru?
JP: To zupełny przypadek, dlatego że nagraliśmy ją w 1984 roku i ona żyła swoim życiem. Była ilustracją do serialu, który pokazywano w Telewizji Polskiej z dubbingiem świetnych aktorów, aktorek, między innymi Doroty Stalińskiej czy Ewy Szykulskiej. Nasza muzyka go trochę wspierała. Przez lata korzystaliśmy w zasadzie tylko z jednej piosenki, „Marchewkowe Pole”, którą włączyliśmy do repertuaru. W ubiegłym roku dostaliśmy propozycję, aby zagrać ten materiał na Festiwalu SoundEdit w Łodzi. Uznaliśmy, że warto wrócić do korzeni, odtworzyć tamte piosenki i zagrać je współcześnie z muzykami, którzy wtedy nie grali z nami. Zagraliśmy to na festiwalu i bardzo nam się spodobało. Postanowiliśmy zagrać więcej takich koncertów. Fajnie nam się to grało, bo to jest zupełnie inny repertuar i to jest nawet takie odświeżające. Stąd ta mini trasa w tym roku.
Pan lubi ten serial?
JP: Tak, bardzo lubię! (śmiech) Pamiętam, że oglądałem go w telewizji i był świetnie zrobiony, mimo że w trudnych czasach. Dzięki temu zawarliśmy super znajomości z reżyserami, z ludźmi, z którymi nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji współpracować, bo robili filmy dla dzieci.
Płyta powstawała w roku, gdy byliście u szczytu popularności. Łatwo było was przekonać? Mieliście na to czas?
JP: Chyba było łatwo! (śmiech) Wtedy zespół był bardzo nakręcony na to, żeby grać, grać i grać. O ile pamiętam, to nie trwało to bardzo długo. Pierwsza wersja płyty „O dwóch takich, co ukradli księżyc” powstała z takim rozmachem. Janek skomponował mnóstwo piosenek do tekstów, część muzyków była tym już zmęczona i pojechała sobie nad morze, a w studiu zostałem tylko Janek i ja. Ludzie byli zmęczeni, ale nie dziwię się im. Ja się też poświęciłem (śmiech). Byłem po prostu niezbędny, bo trzeba było to zaśpiewać. Później się okazało, że wyszło bardzo fajnie i to najważniejsze!
Na płycie znalazło się „Marchewkowe pole”. Śpiewacie: Głową na dół zakopany niczym struś. Przed czym chowamy głowę w piasek?
JP: Dzisiaj? Oj, dzisiaj jest dużo gorzej! (śmiech) Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to jest znacznie gorzej niż wtedy. Wtedy miałem dwadzieścia kilka lat i interesowały mnie inne rzeczy. Skupiałem się bardziej na codzienności, żeby spotkać się z rówieśnikami, z chłopakami, zabawić się z dziewczynami. Po prostu graliśmy koncerty. Dziś Polska jest podzielona. Dlatego teksty z tej płyty, mimo że została nagrana w 1984 roku, pasują do dzisiejszych czasów. Oczywiście wolałbym, żeby nie pasowały i nie utożsamiały się z naszą codziennością, bo żyjemy w XXI wieku, ale niestety nic na to nie poradzę. One pasują.
Boimy się, że „wszystko się może zdarzyć”?
JP: Zawsze tak było, ale pewnych rzeczy nie przewidzimy. Przewidujemy, że pojedziemy na wakacje, ale pojawia się koronawirus i już nie pojedziesz. Fajnie jest móc coś zaplanować, ale niestety świat nie jest tak skonstruowany. Życie to ciągła improwizacja.
Co powinno się zmienić, by świat stał się lepszy?
JP: Przede wszystkim powinniśmy bardziej patrzeć na innych, na drugiego człowieka i być tolerancyjnym. Ludzie się pozamykali. Rozmawiam sobie teraz z moimi kolegami, przyjaciółmi, z którymi chodziłem na piwko do jakiejś kawiarni i mówię: idziesz tam? A ktoś mi odpowiada: Nie, bo tam wszyscy siedzą i patrzą się w telefon. Nie ma z kim gadać i nie ma atmosfery. A jak nie ma z kim gadać, bo nie rozmawiasz patrząc w oczy, to zanika kontakt między ludźmi. Mówimy do siebie mniej, nawet nie piszemy, tylko wysyłamy ikonki. Ludziom nie chce się nawet pisać, a wtedy jest coraz gorzej z ortografią i z wyobraźnią. Żeby było lepiej trzeba po prostu patrzeć na drugiego człowieka. Ale co zrobić? W takim właśnie świecie dzisiaj żyjemy.
Fot. M. Pańszczyk/ Serwis Rock House/ Materiały artysty