Lanzarote to część archipelagu Wysp Kanaryjskich. Należy do Hiszpanii, jak wszystkie pozostałe składowe Kanarów, czyli Teneryfa, Fuerteventura, Gran Canaria, La Palma, La Gomera oraz El Hierro. Bliskie sąsiedztwo Afryki, chociażby Maroka, sprawia, że na Lanzarote panują przyjemne wiosenne temperatury. Są na tyle optymalne, że nie jest ani za gorąco, ani za zimno. To w głównej mierze zadecydowało o wyborze tej destynacji na trekking z plecakami i namiotem. Za Lanzarote przemawiał jeszcze jeden kluczowy argument – krajobraz księżycowy, ale na naszej planecie!

Niestety albo i stety po raz kolejny jechaliśmy kompletnie nieprzygotowani. Zero planu na zwiedzanie, zero pomysłów w głowie i totalny brak wiadomości, co wypadałoby zobaczyć. Pakując się w sposób minimalistyczny zrezygnowaliśmy nawet z przewodnika. Zawsze to dodatkowy ciężar. Wyposażeni jedynie w mapę turystyczną polecieliśmy zobaczyć co na Lanzarote piszczy, kierowani jak zawsze spontanicznością, intuicją i pragnieniem przeżycia przygody. Miał być to w 100% wyjazd nieskalany wytycznymi, dyktowany rytmem natury, od wchodu do zachodu słońca.

Wyspy mają to do siebie, że są bardzo wdzięczne w zwiedzaniu. Wystarczy obrać kierunek zgodny z ruchem wskazówek zegara, bądź odwrotny. Jedno jest pewne, zawsze trafimy do miejsca, z którego wystartowaliśmy. Sztuką jest się zgubić.

Pierwsze wrażenie

Już z okien samolotu było widać, że drzew tutaj nie uświadczymy, kilometrami ciągnął się krajobraz jak po apokalipsie. Kamienie, piach, skały, znowu piach i tak aż do granic horyzontu. Na lądzie przekonaliśmy się, że powulkaniczna sceneria to nie wszystko. Dodatkową cechą charakterystyczną wyspy był wiatr. Uporczywy, nachalny, wszechobecny. W ciągu dnia lekko malał w swej sile, nie wiedzieliśmy jednak, że wieczorami dawał prawdziwy popis. Wszystko jednak było dopiero przed nami.

Lanzarote to ciężki przeciwnik amatora spania na dziko. Wyspa jest surowa w wyglądzie i skąpa w okazjach do rozbicia się “na płaskim”. Bez dwóch zdań było to wyzwanie i trzeba było się naprawdę nieźle nagłówkować, aby sprostać kapryśnej Matce Naturze. Jedno jest pewne: jak się nie ma tego, co się lubi, to śpi się gdziekolwiek!

NOCLEG 1 – lotnisko i okolice, zmierzamy powoli na zachód

Wylot w godzinach popołudniowych oznaczał, że na Lanzarote będziemy późnym popołudniem. Na szukanie lokum pod chmurką nie będziemy więc mieli za dużo czasu. Dodatkowo nie byliśmy pewni  jak z bezpieczeństwem, ludźmi i o której godzinie dokładnie robi się ciemno. Co potwierdza naszą totalną ignorancję, co do planowania tych wakacji.

Na pierwszy cel wybraliśmy Puerto del Carmen. Miejscowość oddaloną zaledwie  6 km od portu lotniczego położonego koło Arrecife. Zdecydowaliśmy się na dłuższy spacer aklimatyzacyjny. Pierwsze wrażenie? Ciepło, bardzo ciepło i ten piach. Wsypywał się do, butów i skarpetek, był wszędzie!

Poszliśmy zwiedzić okolicę z nastawieniem na zadbanie przy okazji o nocleg. Promenada ciągnęła się kilometrami i z 6 km spaceru zrobiło się 13 km. Można było to odczuć  pod postacią bolących ramion, tym bardziej, iż dawno nie szliśmy z balastem, w postaci dziesięciokilogramowego plecaka. Perspektywa, że to dopiero trzecia godzina włóczęgi po wyspie, szybko sprowadziła nas do pionu. Dreptaliśmy dalej pełni nadziei, na znalezienie idealnej scenerii na pierwszą kanaryjską noc. Podczas tego rekonesansu czas zleciał błyskawicznie, zapadł zmrok, a my nadal nie wiedzieliśmy, gdzie spać.

Szybka decyzja – opuszczamy miasteczko, które nie pozostawiło nam żadnych szans i złudzeń na happy end. Z czołówkami na głowach wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Wiatr dmuchał niemiłosiernie, ciężko było oddychać i iść stabilnie. Zgięci w pół, jak podczas pustynnej burzy, wciąż maszerowaliśmy przed siebie. Zamiast słońca akompaniował nam jednak księżyc i dziesiątki kocich par oczu połyskujących dookoła. W tej beznadziei poratowały nas ruiny baru nad wybrzeżem. Po ciemku ciężko było oszacować, w co się wpakowaliśmy.

Rano wszystko było dobrze widoczne, jak chociażby „nasz” mały tarasik, widok na ocean i murek, który pozwolił oddzielić się od dmuchającego powietrza chociaż w małej części. Kamieni na Lanzarote pod dostatkiem, więc z balastem do naprężenia sznurków nie było problemu. Dmuchający całą noc wiatr raz za razem kładł na nas namiot i wyginał stelaż. Efekt był taki, iż poranek powitaliśmy z bólem głowy z niewyspania. Było minęło. Czekały kolejne  dni odkrywania wyspy i kolejna perspektywa poszukiwania własnego  M 1 w tej wymarzonej scenerii…

NOCLEG 2 – bliżej księżyca być się już nie da

Nie posunęliśmy się w kilometrach dużo dalej od Playa del Carmen, bowiem szturmowaliśmy zachód wyspy.  Po zostawieniu za sobą Playa Blanca i Solin, spacerkiem podążaliśmy w stronę Los Hervideros – rozsławionej atrakcji turystycznej.

Przybyliśmy na miejsce grubo po 18, między skałami kręciły się niedobitki turystów. Musieliśmy przeczekać, aż wszyscy opuszczą to miejsce. Nie pozostało nic innego jak gapić się na głazy i przejść Los Hervideros w tę i z powrotem kilka razy. Lanzarotowe fatum szybkiego zmierzchu dopadło nas i tutaj. Ba! Zapadła noc, a my totalnie zdezorientowani czekaliśmy na cud. Od morza wiała chłodna słona bryza, skóra zrobiła się lepka. Jedynie rozgwieżdżone niebo wynagradzało totalny brak pomysłu na nocleg. Zmęczenie dało się we znaki i postanowiliśmy rozbić się na parkingu. Miejsce było bezpieczne, ale wiatr… Okazało się, że rozbicie się z namiotem było niewykonalne. Tej nocy spaliśmy w tropiku położonym na gołym betonie. Siatki, które normalnie służyły do wentylacji, tym razem robiły za okno i ściany. Dzięki temu, miałam czysty widok na księżyc, oraz na wschodzące słońce. Nie przewidziałam jednak, że spanie na zawietrznej skończy się koszmarnym przeziębieniem!!!

NOCLEG 3 – znowu ten piach

Wszystko, co złe kiedyś się kończy. Po dwóch chybionych noclegach nadzieja powoli nas opuszczała. Całodzienne szwendactwo zakończyliśmy na północy wyspy, w La Santa. Jest to bardzo spokojna mieścina, a właściwie olbrzymi klub sportowy i rozsiane dookoła niego osiedle. Oczywiście pojawił się szalony pomysł pójścia spać do hotelu, jednak to kłóciło się z ideologią naszego zwiedzania. Szybko porzuciliśmy te straszne myśli i poszliśmy na wydmy z widokiem na prestiżowy klub oraz napis NO CAMPING:D Styrani i  niewsypani rozłożyliśmy nasz maleńki namiocik i zasnęliśmy jak kamień. Schowani za kupkami piachu, odsłonięci od wiatru, spędziliśmy najspokojniejszą do tej pory noc na Lanzarote.

NOCLEG 4 – gdzie tym razem?

Nasza wędrówka dookoła wyspy trwała w najlepsze. Posuwaliśmy się coraz dalej na północ, by dnia czwartego wylądować przy Mirador del Rio. Tego dnia widoczność sięgała 20% i z tego powodu ceny biletów były przecenione. Dopisało nam szczęście sknerusa. Zaledwie kilkaset metrów dalej od słynnego Mirador widniał kompletnie nierozreklamowany punt widokowy – Mirador de Guinate, nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale postanowiliśmy się tam wybrać. Mieliśmy wolny czas i kompletnie nic do stracenia. Cóż, widok obłędny i przyćmił wszystko, co widzieliśmy do tej pory na wyspie. Przy balkonie widokowym zauważyliśmy schodki na dół, kamieniste, dość kręte. Tam właśnie miała czekać nagroda: pusta plaża, jak na bezludnej wyspie. Grzechem było więc nieskorzystanie z okazji.

50 min spaceru w dół i byliśmy na naszej własnej bezludnej plaży. Woda ciepła, piasek żółciutki i drobny. Gdzie jest haczyk? Ano nie zapomnijcie o naszym bohaterze – wietrze. Wywiał nam z głowy pomysł spania tam. Po trzech minutach prób opalania czy spokojnego leżenia, po raz kolejny piasek mieliśmy wszędzie!!!

Zarządziliśmy ewakuację na górę. Spoceni jak szczury wróciliśmy do punktu wyjścia, by robić się nieopodal platformy widokowej, tym razem jednak nie z widokiem na ocean, a na wulkan.

Spokojny wieczór nie zapowiadał wietrznej nocy. Nic bardziej mylnego! Kilka godzin później przeraźliwe podmuchy były nie do porównania z tymi z dnia pierwszego. Czułam się jak Dorotka z Krainy Oz, która zleci ze skarpy zdmuchnięta razem z namiotem. Standardowo już, poranek przywitaliśmy tabletkami na ból głowy i wykończeni ruszyliśmy dalej, ku stolicy.

NOCLEG 5,6 – zaprzedane dusze

Jeszcze na lotnisku, w dniu przylotu, usłyszeliśmy, że stolice trzeba omijać, bo nic tam nie ma. Opinie warto jednak sobie wyrabiać samemu. Arrecife jest małe, kameralne, wręcz kompaktowe, bez męczących tłumów, do tego z pysznym jedzeniem w tle.

Ale nie zwiedzanie było nam w głowie, a nurtujące pytanie: Gdzie dziś będziemy spać? Dużego wyboru jednak nie było, a miejsca, które sobie upatrzyliśmy z daleka, przy bliższym poznaniu traciły doszczętnie. Jedyną sensowną opcją był dawny arsenał broni, jednak okolica była lekko podejrzana i żulerska.

Wygrał rozsądek, zdesperowani wróciliśmy do centrum, by przypadkiem natrafić na pensjonacik Cordona. Zdecydowaliśmy się spędzić tutaj nie jedną noc, a dwie! O takie szaleństwo nie podejrzewałam nas nigdy. Pokój 412 miał podłogę! łóżko! tv! łazienkę z ciepłą wodą! a nawet okno. Krótko mówiąc luksus. Na plus przemawiała lokalizacja naszego mini raju: pięć minut do plaży, pięć minut do ścisłego centrum, bliskość kawiarni i restauracji. Jak na dwie gwiazdki trafiliśmy cudnie. Dla kogoś, kto nie brał prysznica od 4 dni, jawiło się to jak spełnienie najskrytszych marzeń. Ten posmak burżuazji pozwolił nam przygotować się na powrót do korzeni i bez marudzenia spędzić ostatnią noc na lotnisku.

NOCLEG 7 – dziś śpimy na lotnisku!

Lotnisko na Lanzarote jest spore, spokojne i przyjazne, przed odprawą warto pokręcić się przed portem lotniczym, ładne roślinki, biegające jaszczurki, piach… Lanzarote jest bardzo spójne w swojej rzeźbie terenu i krajobrazach.

Wraz z powrotem do spania na wariata wróciła zła passa. Drzemanie na krześle w hali odlotów popsuł strażnik, który przegonił kulturalnie garstkę takich jakich jak my. W eskorcie zostaliśmy z lotniska wyproszeni i ściśnięci na dwóch ławkach przed wejściem na terminal. Lekko połamani, zdrętwiali przetrwaliśmy w jednym kawałku do świtu, by po 7 rano, już na pokładzie samolotu, odespać, a mieliśmy na to prawie 5 godzin.

Czy można polecić Lanzarote do spania na dziko?

Cóż, ten wycinek Kanarów to trudny zawodnik. Lanzarote dało w kość za sprawą dręczącego nas codziennie wiatru oraz przytłaczającej na dłuższą metę scenerii. Po tygodniu chodzenia pomiędzy skałami i niekończącym się pustkowiem, najnormalniej w świecie tęskniliśmy za zielenią i drzewami.

Na korzyść Lanzarote przemawia bezpieczeństwo panujące na wyspie. Nie stwierdziliśmy sytuacji zagrażających naszemu życiu:) We wszystkich miejscach, w których przyszło nam koczować, byliśmy zupełnie sami. Zapewne dlatego, że mało kto wpada na pomysł, by rozbijać tam namiot? Ale przecież o odpoczynek od ludzi, z bliskością natury nam chodziło? Czyż nie?:)

Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
oceniany
najnowszy najstarszy
Inline Feedbacks
View all comments
Katarzyna
Katarzyna
4 lat temu

Napawasz mnie nadzieją, że nie trzeba mieć fortuny, żeby podróżować… Piękne opisy 💕