Krystyna i Wojciech Cugowscy są szczęśliwym małżeństwem od 2008 roku. Choć poznali się we Wrocławiu, to właśnie Lublin jest ich miejscem do życia. Krystyna jest solistką w chórze Gospel Rain, a z wykształcenia muzykoterapeutą i animatorem kultury w zakresie arteterapii. Wojtek natomiast po zawieszeniu swojej kariery w zespole Bracia pracuje nad wydaniem solowej płyty.
Miłość pomaga w spełnieniu muzycznych marzeń?
Wojciech Cugowski: Wydaje mi się, że miłość we wszystkim pomaga. (śmiech) Na co dzień się nad tym nie zastanawiamy, ale jesteśmy zgodnym małżeństwem. Nie ma u nas jakichś ogromnych burz i to na pewno pomaga. Fajnie jest mieć partnerkę, który wprowadza spokój, a nie zamęt. I ja właśnie taką mam! (śmiech)
Krystyna Cugowska: Całkowicie się z tym zgadzam. Najważniejsze jest wzajemne wspieranie się, szacunek, bycie partnerem i przyjacielem.
Nagraliście i wykonaliście piosenkę „Don’t give up”. Dlaczego właśnie ten utwór?
K.C.: To nasz ulubiony utwór od dawien dawna. Myślę, że jeszcze zanim się poznaliśmy, to bardzo go lubiliśmy. Postanowiliśmy więc go nagrać. Ogólnie mamy bardzo podobne zainteresowania muzyczne z mężem, podoba nam się wiele różnych utworów, inspirują nas podobni wykonawcy czy zespoły muzyczne.
Macie inne ulubione utwory?
W.C.: Na pewno jest ich sporo, chociaż trochę się też różnimy w gustach. Żona czasami słucha bardzo „ekspansywnych” wokalistek, ja niestety za tym nie przepadam. Oczywiście doceniam ich warsztat, ale sama stylistyka niezbyt mi się podoba. Na szczęście mamy też wspólnych muzycznych bohaterów. Nie wykluczamy też, że jeszcze nagramy coś razem. Może jakąś zupełnie nową piosenkę? Nieznaną i premierową. Trudno nam powiedzieć. W każdym razie ta książka cały czas jest otwarta!
Myśleliście o tym, by nagrać wspólną płytę?
K.C.: Myślę, że aktualnie to jest czas Wojtka. Od dawna chciał nagrać swój materiał, swoją płytę. Ma całą masę świetnych pomysłów, nowych piosenek, które mam nadzieję, już niebawem ujrzą światło dzienne.
W.C.: Nie myśleliśmy o nagraniu wspólnej płyty, ponieważ ja mam dziwny stosunek do muzycznych małżeństw, które spędzają ze sobą czas i w domu, i w trasie. My akurat nie mamy z tym problemu, ale według mnie ciężko byłoby to na dłuższą metę pogodzić. Nagranie utworu to co innego. Jeżeli od czasu do czasu pojawi się taka niespodzianka, to powinno być OK.
Jaką moc ma muzyka?
K.C.: Oczywiście terapeutyczną! (śmiech) Muzyka towarzyszy mi od dziecka, zaczęłam grać na fortepianie mając 8 lat, a śpiewać mając 12. Zawsze wokół mnie była muzyka. Po przeprowadzce do Lublina potrzebowałam jednak ciszy. Wycofałam się ze śpiewania, grania imprez i koncertów, prowadzenia zajęć muzycznych. Wróciłam niedawno, w 2018 roku i mogę śmiało stwierdzić, że taka przerwa była mi bardzo potrzebna. Dzisiaj jestem pewna tego, że świat bez muzyki, bez dźwięków jest strasznie ubogi i smutny. Każdy jej potrzebuje, choć z pewnością w różnych zakresach. Ja potrzebuję jej niewątpliwie bardzo!
W.C.: Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. To jest moje zajęcie od wielu lat, ale przyznam, że jestem też melomanem i kolekcjonerem płyt. Nie wyobrażam sobie, żeby muzyki mogło nie być. Ma ogromną moc! Kocham muzykę.
Jakie płyty znajdziemy na pana półce?
W.C.: Przede wszystkim klasyczny rock. To jest muzyka, na której się wychowałem. Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath, Whitesnake. Razem z żoną uwielbiamy zespół Toto, więc ich płyty również posiadam. Mam dość dużą kolekcję i mogę o niej opowiadać godzinami, ale to chyba nie jest dobry moment! (śmiech)
Większą moc ma sama muzyka czy słowa?
K.C.: To trudne pytanie. Zarówno muzyka, jak i sam tekst powinny być istotne dla każdego wokalisty. Nie sądzę, że można śpiewać o byle czym. Tekst powinien nieść przesłanie, opowiadać jakąś historię, dzięki czemu odbiorca może się z nim utożsamiać. Słowa mają duże znaczenie, zresztą nie tylko w muzyce. Jeżeli chodzi o muzykoterapię, skupia się ona przede wszystkim na dźwięku, wibracji, na przekazie i na emocjach. Muzykoterapia to przeżywanie muzyki, jej warstw, dzięki czemu odczuwamy jej „leczniczy wpływ”.
W.C.: Ja nie umiem pobieżnie słuchać. Gdy coś mnie zainteresuje, zaczynam słuchać tego, co gra gitara, jak śpiewa wokalista, jaka jest aranżacja, itd. To jest chyba choroba zawodowa! (śmiech) Trudno mi sobie w ogóle wyobrazić, że muzyki nie ma. Muzyka zawsze wywołuje we mnie emocje, czasami również negatywne, ale to tylko uświadamia mi, jak ważna jest dla mnie muzyka. Sądzę, że u mojej żony jest podobnie.
Muzyka gospel wywodzi się z muzyki afrykańskiej. Widzi pani te wpływy w chórze Gospel Rain, w którym pani śpiewa?
K.C.: Myślę, że tak. Muzyka Gospel Rain skierowana jest w stronę tzw. praise & worship, polegającego na uwielbieniu i aktywnym przeżywaniu muzyki i słowa „tu i teraz”. To bardzo radosna i emocjonalna forma przekazu. Wpływy muzyki afrykańskiej są w muzyce gospel bardzo istotne i nieodzowne. W końcu to właśnie na jej bazie powstało w ostatnich latach tak wiele nowoczesnych odmian gospelu, których możemy aktualnie słuchać.
Projekt Teksasy powstał w 1998 w jednym z lubelskich klubów. Jak to było?
W.C.: (śmiech) Zespół Teksasy istnieje już ponad dwadzieścia lat. Znamy się bardzo dobrze i od bardzo długiego czasu. Tuż po zawieszeniu działalności przez zespół Bracia, spotkałem się z Jurkiem Stankiewiczem, czyli z wokalistą zespołu Teksasy i po krótkiej rozmowie postanowiliśmy zrobić coś razem. Nie było jakichś wielkich planów. Na początku postanowiliśmy zagrać kilka koncertów, chwilę później wylądowaliśmy w studiu i zaczęliśmy robić nowe piosenki. To miała być jedna, dwie piosenki, a teraz mamy ich już siedem albo osiem i niedługo będziemy kończyć nagranie całej płyty. Na pewno pomysł zrodził się ze wspólnych inspiracji muzycznych, ale także ze względu na to, że jesteśmy dobrymi kolegami. To są dwa bardzo ważne czynniki, które pozwalają nam pracować ze sobą. Jak do tej pory wszystko przebiega spokojnie i harmonijnie, z czego jestem bardzo zadowolony.
Jakie są ważne miejsca dla pana w Lublinie?
W.C.: Takim wyjątkowym miejscem w moim muzycznym życiu jest klub Graffiti. To właśnie tam zaczęło się bardzo wiele rzeczy. Tak naprawdę w tym klubie zacząłem grać na gitarze. Tam przestałem się bać z nią wychodzić na scenę. Bardzo miło wspominam te czasy, a tych wspomnień mam naprawdę wiele.
Macie inne ulubione miejsce do koncertowania w naszym mieście?
W.C.: Klub30. Teraz jeden z najpopularniejszych i bardzo słusznie. Tam od czasu do czasu występuję w znakomitym składzie, który zresztą będzie mi towarzyszył w nagraniu mojej solowej płyty: Tomek Gołąb (bass), Bartek Pawlus (perkusja), Bartek Jończyk (gitara) i Mariusz Nejman (klawisze i wokal). Śpiewa w tym składzie również znakomita Paulina Tarasińska. Naprawdę polecam wszystkim zainteresowanym wpaść kiedyś w piątek do klubu i posłuchać. Gramy tam covery, tylko te, które sami bardzo lubimy. To świetne miejsce i świetna publiczność.
A kultowy Hades?
W.C.: W Hadesie grałem wiele razy i to z kilkoma składami: z zespołem Alligators, jeden z pierwszych koncertów z Piotrkiem jako Bracia i jako gość Marka Radulego. Grałem też ze śp. Marcinem Różyckim oraz z Lubelską Federacją Bardów, z Jolą Sip, Markiem Dyjakiem. W Hadesie zawsze sporo się działo, to niewątpliwie ważne miejsce na muzycznej mapie Lublina, dla mnie osobiście również.
Jak zmienił się muzycznie Lublin przez ostatnie lata?
K.C.: Mąż sprowadził mnie do Lublina w 2006 roku. (śmiech) To kawał czasu. Czuję się lublinianką. Przez ostatnie lata obserwuję, jak Lublin się zmienia, rozkwita, rozrasta. Miasto stało się nowoczesne, otwarte na turystów. To samo dzieje się w kwestiach muzycznych. Powstają nowe miejsca, w których można posłuchać zróżnicowanej stylistycznie muzyki na żywo. Ten kontakt jest bardzo potrzebny, zwłaszcza młodym ludziom, których nigdy nie brakuje na imprezach organizowanych na terenie naszego miasta.
W.C.: Za tym poszły też miejsca, w których można zagrać. Lublin to również miasto studenckie, więc jeśli studenci zechcą pójść na dobry koncert, zdecydowanie mają takie możliwości.
Jak to możliwe, że artyści, którzy odnieśli sukces, chcą zostać w Lublinie?
K.C.: Z pewnością wpływa na to klimat naszego miasta oraz ludzie, którzy tu mieszkają. Lublinianie to życzliwi ludzie, zarówno w stosunku do siebie, jak i do przyjezdnych. Nie mogę równocześnie nie wspomnieć o wielu pięknych miejscach, do których po prostu chce się wracać, o lubelskich zabytkach, klimatycznych zakamarkach, zwłaszcza, że są na wyciągnięcie ręki. To wszystko sprawia, że po prostu czujemy się tu najlepiej.
W.C.: Fajnie jest mieszkać w miejscu, z którym jest się związanym. Jak jadę do Warszawy, a tam bywam często, to nie czuję z tym miastem emocjonalnej więzi, a tutaj zawsze wracam jak na skrzydłach. To jest chyba naturalne, że nie da się porównać rodzinnego miasta z żadnym innym, zwłaszcza gdy spędziło się w nim całe życie. Poza tym Warszawa jest niedaleko, za chwilę będziemy mogli tam dojechać w półtorej godziny. Zostaję tutaj!
Lublin inspiruje muzyków?
W.C.: W Lublinie mieszkam od urodzenia, całe życie z niewielką przerwą i nawet jak jestem w najdalszej trasie, wracam tu z przyjemnością.
K.C.: Tu jest nasz dom!
W.C.: Z pewnością nas inspiruje, pewnie nawet o tym nie wiemy. Przede wszystkim mam do tego miasta ogromny sentyment i serce. Tu się wydarzyło wszystko, co jest najważniejsze w moim życiu, może poza tym, że żonę poznałem we Wrocławiu. Ale zamieszkaliśmy tutaj i jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwi.