Marcin Wójcik jest związany z lubelskim kabaretem Ani Mru Mru od 20 lat. Jest też wielkim kibicem żużla. Opowiedział nam o pierwszym meczu, na którym był razem z dziadkiem oraz zdradził, co lubi w naszym mieście.
Lublin to żużel – zgadza się pan z tym stwierdzeniem?
– Zgadzam się, ale nie tylko jest to żużel. To jest hasło, które jest mi najbliższe sercu, ale Lublin to też świetne imprezy, super atmosfera. Lublin to też piłka ręczna i również doskonałe miasto do mieszkania.
Skąd bierze się fenomen lubelskich kibiców i żużla?
– Strasznie długo czekaliśmy na sukcesy żużlowe. Najpierw w latach 90. był boom na żużel i pełen stadion. Potem przyszły chude lata, które spowodowały, że byliśmy strasznie głodni sukcesu. Patrzyliśmy jak nasza drużyna się buduje i pnie po szczeblach pierwszej ligi, osiąga sukces i utrzymuje się w Ekstralidze, czyli w najtrudniejszej lidze świata. To napędza kibiców. I myślę, że tych kibiców mogłoby być na stadionie trzy razy więcej.
Pamięta pan swój pierwszy mecz żużlowy?
– Pierwszego pewnie nie pamiętam, bo miałem może wtedy z pięć albo sześć lat. Zaczęło się od tego, że dziadek zabierał mnie na stadion. Pamiętam nazwiska zawodników, które gdzieś tam mi w głowie zostały. Różnili się wszystkim od dzisiejszych zawodników, techniką jazdy, sprzętem i ubraniem. Wyglądało to wtedy strasznie smutno, ale emocje, które towarzyszyły każdemu spotkaniu to było coś! (śmiech) Człowiek jak wracał z takiego meczu, nawet jako małe dziecko, to cały wieczór siedział pozytywnie poruszony i pobudzony tym, co przed chwilą przeżywał na stadionie.
Któremu zawodnikowi ze Speed Car Motor Lublin kibicuje pan najbardziej?
– Wszystkim kibicuję! Wszystkim! Natomiast jakbym tak miał wybrać kogoś, to bliski jest mi Viktor Trofimov, bo jest to chłopak z olbrzymim talentem, bardzo waleczny i bardzo przebojowy. Wiktor Lampart jest takim naszym oczkiem w głowie i naszym takim dzieckiem lubelsko- rzeszowskim. Mam nadzieję, że w przyszłym sezonie będziemy mieć z tej pary, a zwłaszcza z Trofimova, który już się objeździł w Ekstralidze, olbrzymi pożytek.
Chciał pan kiedyś zostać jednym z zawodników?
– Jak byłem mały to chciałem, ale nigdy nie zrobiłem kroku w stronę szkółki żużlowej. Kilkanaście lat później jak dostałem pierwsze propozycje, żeby się przejechać na motorze żużlowym to nigdy z tego nie skorzystałem. I chyba już nigdy nie skorzystam! (śmiech)
Ma pan ulubione miejsce na stadionie?
– Mam. Zawsze siedziałem przy starcie, na tej krytej trybunie. Tam zawsze mnie zabierał dziadek, a teraz w związku z tym, że stałem się popularny, siedzę na trybunie VIP! (śmiech) Ale brakuje mi tego huku spod blaszanego dachu.
Lubił pan przebywać w parku maszyn i obserwować jak przygotowywane są motocykle?
– No taaak! Dla mnie to było najfajniejsze. Między biegami biegało się do kraty i obserwowało, co zawodnicy robią między biegami. To było super, że tak jakby z drugiej strony oglądało się mecz żużlowy. Teraz często jestem zapraszany do parku maszyn i nadal jest to dla mnie olbrzymie przeżycie. Chociaż z drugiej strony dziwnie się czuję. W tamtym zszedłem na jakiś wywiad do parku maszyn i podszedł do mnie Leon Madsen i się pyta, czy może sobie ze mną zdjęcie zrobić, bo lubi oglądać mnie w kabaracie. Dla mnie to było takie dziwne, że ja ich podziwiam tutaj, a oni mnie podziwiają tam. Fajnie jest to zobaczyć z bliska, porozmawiać z zawodnikami. To jest wielkie przeżycie dla mnie.
Nie myśleliście kiedyś o zrobieniu skeczu o lubelskiej drużynie Speed Car?
– Rozmawialiśmy o tym kiedyś z kilkoma kabaretami, które wywodzą się z żużlowych miast, czyli na przykład z Kabaretem Jurki z Zielonej Góry. Ale żużlem żyje się głównie w miastach żużlowych i podejrzewam, że taki skecz zagrany w Kaliszu mógłby nie być niezrozumiany. Musiałyby się tam pojawić jakieś fachowe stwierdzenia, które są znane tylko kibicom żużla. Ciężko byłoby go grać, ale nie mówię nie. Może kiedyś?
Lublin jest miastem sportowym?
– Myślę, że w bardzo dużym stopniu. Pamiętam jeszcze Lublin, kiedy miał chyba jedenaście zespołów w najwyższej klasie rozgrywkowej. Były takie czasy i myślę, że te czasy wrócą w pewnym momencie, bo to jest największe miasto po tej stronie Wisły i jest potencjał. Mamy znakomitych sportowców, więc wystarczy chwilę poczekać. No i niestety trzeba też poczekać chwilę na pieniądze, które w dzisiejszym sporcie rozdają karty.
Za co lubi Pan Lublin?
– Za to, że jest na tyle duży, że można pozostać w nim anonimowym na tyle, na ile się chce. Ale jest też na tyle mały, że się wszystkich zna. To jest niesamowite w tym mieście. Nawet jak się chce kogoś poznać to ma się znajomych, którzy go znają. To jest fajne. Lublin ma piękne Stare Miasto i ludzie są ogólnie mili.
Dużo się w niej zmieniło na scenie kabaretowej na Lubelszczyźnie od czasów powstania kabaretu Ani Mru Mru?
– Sporo. Powstał świetny kabaret Smile, przy którego narodzinach byłem. Czasem ktoś z kabaretu Smile chcąc nie chcąc użyje takiego stwierdzenia, że jestem trochę ich ojcem chrzestnym i takim dobrym duchem, który ich wspierał. To jest bardzo miłe. Niedaleko Lublina powstało też parę kabaretów typu Fifa Rafa, jest kilku standuperów z Lublina, którzy startują i zaczynają się pokazywać w Polsce. W Lublinie jest w ogóle dobra atmosfera do robienia kabaretów.
Kabaret Ani Mru Mru ma już 20 lat. Stawiacie sobie jakieś cele, który chcecie zrealizować z okazji jubileuszu?
– Nie stawiamy sobie z kolegami żadnych celów, bo żyjemy na zasadzie carpe diem, czyli z dnia na dzień. Chcemy jedynie cały czas tworzyć na odpowiednim poziomie. I moim marzeniem jest to, żeby kogoś bawiło to, co tworzę. Dla mnie taką nadrzędną wartością jest to, że mogę dać komuś odrobinę radości. A czy to będzie tysiąc osób, czy trzy osoby, to dla mnie nie ma żadnego znaczenia.