Przyznam się od razu, że dość długo zastanawiałam się nad tym, jak i co mam napisać, abyście mnie polubili. Czego to ja nie nawymyślałam! Doszło nawet do tego, że porównywałam siebie z Muminkiem (zawsze chciałam zapadać w zimowy sen od października do kwietnia, ale niestety nie dam rady wypełnić na zapas żołądka porządną porcją igliwia). Na szczęście, zimę mamy już za sobą, i Lublin zaczyna kwitnąć. Czekałam na to pięć miesięcy!
Właśnie tyle już czasu mieszkam razem z moim mężem w Lublinie. A poznałam go (miasto oczywiście, nie męża) dopiero w zeszłym roku, w czerwcu. Tak się stało, że moja młodsza córka została przyjęta na studia na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. Towarzyszyłam jej w pierwszej podróży do Lublina. I tak to się zaczęło.
Jechałyśmy autobusem nocą i do Lublina dotarłyśmy nad ranem. Blisko czwartej. Zmarznięte i niewyspane znalazłyśmy się na Dworcu Głównym PKS. Co mamy robić, gdzie iść o tej porze? A wystarczyło podnieść głowę – Zamek Lubelski w promieniach wschodzącego słońca to była prawdziwa nagroda za bezsenną noc. Zachwycające zjawisko! Potem przeszłyśmy się Starym Miastem, całkowicie pustym, nawet opuszczonym – tylko my i echo naszych kroków. Tyle w tym było magii!
Po prostu zakochałam się w Lublinie. I to ja, zacięta lwowianka! Wydawałoby się, że rzecz niemożliwa… Tak, podoba mi się wiele miast, ale miejsce w mym sercu było tylko dla miasta, gdzie się urodziłam i mieszkałam. Jak gruby kot rozkosznie układa się zwinięty w kłębek i mruczy sobie: Tylko we Lwowie…
Czy poczuwałam się zdrajczynią? Wcale nie, bo, jak okazało się, klimat Lublina jest tak podobny do Lwowa i urok jego jest taki wyjątkowy, że moje serce znalazło miejsce dla jeszcze jednego kota zwiniętego w kłębek. Niech sobie mruczą we dwoje, może wymyślą wspólnie jakąś piosenkę.
A już niedługo los sprawił tak, że zamieszkałam w Lublinie na stałe. Dalej kocham swój Lwów. Ale mam teraz i swój Lublin. Na razie poznaję go. I jestem tu.
Wasza Jaryna