Witold Marcewicz, mistrz rzeźbiarstwa, urodził się i mieszka w Bełżycach, ale jak mówi, czuje się lublinianinem. Tu bowiem jest najwięcej prac artysty: rzeźb, tablic pamiątkowych, pomników. Po 52 latach swojej pracy dorobił się około 260 rzeźb. I jak zapowiada, będzie rzeźbił, dopóki mu zdrowie pozwoli.
Witold Marcewicz biegnie na spotkanie z nami z pokaźnych rozmiarów książką. Jak później tłumaczy, jest to album „Kamienne ślady naszej historii. Kronika wydarzeń związanych z patriotyczną twórczością artysty rzeźbiarza Witolda Marcewicza na przełomie XX i XXI wieku”, który właśnie odebrał z drukarni. To zbiór całego dorobku artysty. Jestem pierwsza, której pokazuje publikację.
Album nie jest zamknięty, bo jak mówi twórca, nie kończy jeszcze rzeźbić. Tak więc zostanie uzupełniony o karty, na których udokumentowane zostaną przyszłe poczynania Witolda Marcewicza.
– Życie przemija, ja mam już 76 lat i wiem, że kiedyś trzeba będzie odejść z tego świata. Dlatego gromadzę dowody swojej twórczości. Album ma być jednym z nich, żeby coś po mnie zostało dla potomnych – wyjaśnia lubelski rzeźbiarz. – Przez te wszystkie lata mojej pracy nie miałem nigdy wolnej soboty, nie byłem na urlopie i za mało czasu poświęcałem rodzinie. Ale jestem dumny, że w historii zapisałem się dużymi literami. Album chcę zostawić społeczeństwu, pokazać jak wyglądało moje życie, ile poświęcenia wymagała praca.
Czuję się lublinianinem
Witold Marcewicz urodził się i mieszka w Bełżycach. – W Lublinie ludzie mnie bardzo polubili, do tego stopnia, że czuję się bardziej mieszkańcem Lublina niż Bełżyc – wyznaje.
Dla naszego miasta stworzył też najwięcej rzeźb i pomników. Spacerując jedynie po Starym Mieście i Krakowskim Przedmieściu zobaczymy kilkanaście prac rzeźbiarza. Są to m.in. „Symbol Lwowa”, czyli pomnik lwa stojący pod zamkiem, rekonstrukcje elementów w Kaplicy Trójcy Świętej na Zamku, elementy na Bramie Grodzkiej, herb Pogoni Litewskiej na budynku Trybunału Koronnego, orzeł na Poczcie Głównej i wreszcie Pomnik Konstytucji 3 Maja na placu Litewskim, czy pomnik Ofiar Katyńskich przy kościele garnizonowym.
Wykonany przez niego orzeł w koronie na pomniku Konstytucji 3 Maja zaliczony jest do jednego z naszych skarbów narodowych – zdradziła mu to ówczesna konserwator zabytków. Oznacza to, że w razie wojny jest on objęty szczególną ochroną. Przygotowano specjalną skrzynię, w której zostanie przechowany.
Dba o zachowanie dziedzictwa kultury narodowej, m.in. poprzez wykonanie rekonstrukcji zabytkowych portali na kamienicach na Starym Mieście przy ul. Rynek 18 i Rynek 9. Większość swoich prac Witold Marcewicz wykonał społecznie, a zapłatą była wdzięczność, podziękowania i satysfakcja z wykonanej pracy. Artysta był też wielokrotnie odznaczany za swoje prace.
– Dla wykonania rzeźby lwa pod zamkiem zrezygnowałem z wykucia pomnika zjednoczenia Niemiec. To zadanie było dla mnie ważniejsze. Robiłem go w pocie czoła, opuszki palców ociekały mi krwią. Ciężko było, ale satysfakcja została – wspomina.
Twórczość
Witold Marcewicz rzeźbi w różnych odmianach kamieni granitowych, marmurowych, piaskowcu. Aby znaleźć odpowiedni kamień, przemierza setki kilometrów, często musi nawet w tym celu udać się do innego kraju.
– Wybór kamienia jest trudny. Nie może mieć on pęknięć, musi posiadać odpowiedni kształt. Zdarza się, że latam do Szwecji, by tam móc wybrać kamień. Wiele pomników robiłem z głazów. Są bardzo piękne, to 30 milionów lat przeobrażeń – zachwyca się.
Sam robi całą rzeźbę od początku do końca. Jeden pomnik to kilka miesięcy pracy. Rzeźbiarz wykonuje kilka prac jednocześnie. – Każda jest na innym etapie twórczym, żeby mieć odskocznię – zdradza.
Artysta tworzy na przełomie dwóch wieków. – Lata siedemdziesiąte wypełniłem pracami upamiętniającymi II wojnę światową. To były małe poczynania, ale od serca. Ratowałem w ten sposób historię. Od 1981 roku zacząłem tworzyć i restaurować pomniki w Lublinie – wspomina.
Prace Witolda Marcewicza są obecne w całej Polsce: Nowej Dębie, Krakowie, Warszawie, Radomiu, a nawet za granicą. Tworzył dla Francji i Stanów Zjednoczonych.
Na swoim koncie ma około 260 prac, w tym orłów trójwymiarowych 30. – Gdybym zebrał prace z całej Polski i ustawił je w rzędzie, to utworzyłaby się kilkukilometrowa leja – mówi.
Obecnie Marcewicz również jest w trakcie tworzenia, ale na razie nie zdradza szczegółów. – Pracuję nad aniołem śmierci. To będzie klasyka – ucina.
Wierny historii
Najbardziej charakterystyczne elementy twórczości Marcewicza to orzeł i krzyż. – Przez pierwsze 15 lat robiłem tablice upamiętniające, później wykonywałem przeważnie rzeźby historyczne, ale i nagrobki, chociaż te były raczej dodatkiem. Byłem i jestem uparty, jeśli chodzi o napisy na pomniku. Dokładnie studiuję historię, żeby to co stworzę było prawdziwe – podkreśla.
Jego ojciec był żołnierzem AK więzionym na Zamku Lubelskim. Te wydarzenia odcisnęły ogromne piętno na życiu, emocjach i twórczości pana Witolda.
– Za swój patriotyzm zapłacił zdrowiem. Jestem dumny, że jako wolny człowiek, jego syn, mogę pokazywać prawdę historyczną – mówi ze wzruszeniem.
Szkoły i biblioteki często zapraszają pana Witolda do siebie, aby uczył młodzież patriotyzmu, przekazywał historię i opowiedział o tym, co robi. Robi też wystawy u siebie w pracowni i przyjeżdżają je oglądać całe wycieczki.
Artysta z iskrą bożą
Rzeźbiarz zapytany o to, czy bardziej czuje się artystą czy rzemieślnikiem, bez wahania odpowiada, że artystą.
– Kiedyś ubolewałem, że w złym czasie się urodziłem. Albo za wcześnie, albo za późno. Bo kiedy ta sztuka kwitła, mnie nie było. Często praca tak mnie pochłania, że nie śpię całymi nocami tylko tworzę – mówi.
Pan Witold nie wyobraża sobie, by miał robić coś innego. Kamień i dłuto to jego życie. Chwytał się wielu innych zadań, proponowano mu wykładanie na uczelni w Krakowie, ale z wielu przyczyn to nie doszło do skutku.
– Inspiracje czerpię z otoczenia, widzę w kamieniach kształty, ważny jest dla mnie kunszt przeszłości. Kamień jest o tyle trudny, że ma jeden kolor. W jednobarwnej skale trzeba oddać rysy twarzy, trzeba po prostu ożywić kamienie – tłumaczy.
Jak zrobić dobrą rzeźbę? – Trzeba mieć przede wszystkim iskrę bożą. Ważne też, aby nie mieć zmartwień i móc skupić się w pełni na tworzeniu – podpowiada. – Kiedyś ktoś mnie poprosił o radę. Odpowiedziałem, żeby starał się po prostu naśladować Pana Boga. Nie poprawiać, a naśladować, bo Bóg stworzył wiele piękna. Szkoda, że nie jesteśmy w stanie wszystkiego pokazać. Gdy zobaczę skałę ukształtowaną w formę, to mówię, że Pan Bóg mi ją wyrzeźbił, a ja tylko dokończę – wyznaje.
Wiele wyrzeczeń
– Nie mogę chorować, bo nie mam na to czasu. Nie miałem za wiele czasu dla dzieci, dla rodziny. Ciągle pracowałam, często całymi nocami. Ale mam dobre dzieci, które cenią takie wartości jak patriotyzm i prac –- mówi z dumą Witold Marcewicz.
Ma troje dzieci, doczekał się także wnuków. – Cieszę się, bo jeden z wnuków trochę przejął moje geny. Spełnia się artystycznie, maluje, tworzy grafikę i portrety. Jak był mały, to usypiał z kartką i ołówkiem – wspomina.
Praca z dłutem wpłynęła także na jego zdrowie, głównie słuch i płuca. – To zajęcie w ciągłym pyle i hałasie. Żona też trochę mnie karci, bo wchodzę do domu cały zakurzony – przyznaje.
Żona jest pierwszym krytykiem prac pana Witolda. – Zawsze się jej radzę, bo ma dobry gust. Jest pedantką, lubi kwiaty, porządek – zdradza.
Dla niej też wykonał jeden z pierwszych portretów. – Wówczas była jeszcze panienką. Namalowałem jej portret farbami olejnymi. Była piękną dziewczyną – wspomina z sentymentem.
Pan Witold zdaje sobie sprawę z przemijania. Dlatego wykonał dla siebie pomnik, w którym chce spocząć. – Nagrobek przedstawia Chrystusa spętanego. Chociaż miałem pierwotnie inny pomysł. Chciałem pokazać siebie z dłutem. Miało być takie przesłanie, że klęcząc przed Chrystusem kończę swój pomnik. Ale żona mi to wybiła z głowy – mówi.
Samouk
Geny artysty pan Witold odziedziczył po ojcu. – Ojciec z zawodu był stolarzem, ale robił jeszcze wiele innych rzeczy. Mówił, że ma siedem talentów i ósmą biedę. Potrafił zrobić skrzypce, akordeon, ustawiał miechy. Ja się w tym klimacie urodziłem. W szóstej klasie namalowałem farbami olejnymi swój pierwszy wizerunek Chrystusa. W szkole też rozśmieszałem kolegów różnymi obrazkami i rysunkami. Kopiowałem obrazy Kossaka i innych wielkich malarzy. Jako dziecko myślałem, że będę odtwarzał największe prace i je sprzedawał. Malarzem nie zostałem, bo ojciec mówił, że będę dziadem. Chciał, bym został jubilerem. Złożyłem dokumenty do szkoły jubilerskiej w Warszawie, ale mnie nie przyjęli – wspomina.
Swój talent do rysowania pan Witold jako młodzieniec sprawdził w bardzo oryginalny sposób. Skopiował banknot, z którym udał się do sklepu. Poprosił sprzedawczynię o bułkę, za którą chciał zapłacić narysowanym przez siebie pieniądzem. Ekspedientka nie zauważyła, że banknot nie jest prawdziwy.
– Oczywiście poinformowałem ją o swojej sztuczce i odebrałem mój banknot, a za bułkę zapłaciłem prawdziwym – śmieje się dziś.
Od najmłodszych lat pan Witold odkładał pieniądze do swojej szkatułki na naukę w szkole artystycznej. Nigdy jednak nie uczył się zawodu w profesjonalnej placówce. Powodem był brak funduszy.
– Chciałem iść do szkoły artystycznej w Nałęczowie, ale nie miałem spodni. Byłem jak brzydkie kaczątko, musiałem się ratować bez wykształcenia. Jestem samoukiem – mówi o minionych czasach. Za młodu pan Witold pracował jako stolarz, a po godzinach malował portrety. Później zdobył uprawnienia budowlane, był najmłodszym mistrzem szkoły lubelskiej, a następnie trafił do wojska.
– Wojsko mnie zmieniło. Zacząłem tam pokazywać swoje umiejętności, budowlane i artystyczne. W wojsku zrobiłem pierwszy pomnik, który stoi do dzisiaj. Po wyjściu z wojska stworzyłem swój własny zakład. Douczałem się jako czeladnik, a później zostałem mistrzem rzemiosł artystycznych – opowiada.
Pasja
Pan Witold wciąż ma tyle samo siły i zapału do pracy, co na początku swojej twórczości.
– Czuję się na 40 lat – śmieje się. – Nie wybieram się jeszcze na emeryturę. Będę rzeźbił dalej. Chcę zostawić ślad po sobie. Cieszy mnie, że młodzież mnie szanuje. To dodaje zapału. Pieniądze nie są najważniejsze. To nieważne, czy przyjadę nowym czy starym samochodem. Aby jeździł – mówi.
Rzeźbiarz kocha to, co robi. – Czuję, że jakbym nie miał pracy, to bym nie mógł żyć. Nigdy nie paliłem papierosów, nie piłem alkoholu. Wódkę skosztowałem po raz pierwszy w wieku siedemdziesięciu lat. Spróbowałem, bo żona nalewki robi, ale stwierdziłem, że to nie dla mnie. Mam swój słaby punkt. Gdy ktoś mi dokuczy, powie złe słowo, to nie mogę spać. Taka jest dusza artysty, wrażliwa. A robota mnie nie rusza, całą noc mogę pracować – wyznaje.
Robię swoje
Niektórzy rzeźby Marcewicza określają mianem kiczu. Oskarżają, że nadużywa symboli patriotycznych.
– Potwierdzam! Nadużywam i będę nadużywał. Nadużywanie symboli jest moim obowiązkiem. Nie przejmuję się takimi opiniami. Jestem na to za poważny. Każdy ma prawo się wypowiedzieć. Kiedyś denerwowałem się podobnymi stwierdzeniami, ale mówili mi: „rób swoje”. Taki krytyk niech pokaże, co on zrobił, swój talent i osiągnięcia i dopiero wtedy niech się wypowiada. Chętnie z takimi osobami bym podyskutował. Na budowę pomników w Polsce nie ma funduszy. Większość z nich zrobiłem społecznie, bez zapłaty, poświęcając swój czas. Może warto to docenić – kwituje. (jus)