„Moje podium” to cykl reportaży o ludziach sportu, którzy kiedykolwiek w swojej karierze zdobywali medale i stawali na podium. Bohaterami są nie tylko sami sportowcy, ale także trenerzy, szkoleniowcy, działacze – ci wszyscy, którzy mieli swój udział w zdobywanym medalu. To przecież także ich zasługa.
Te reportaże to opowieści nie tylko o nich, to również dokument czasów, w których trenowali, brali udział w zawodach. Ich bohaterami są sportowcy w rożnych wieku i różnych dyscyplin. Często już zapominani, ale łączy ich jedno – znają nie tylko smak zwycięstwa, ale i gorycz porażki. Skupmy się jednak na tym pierwszym. Zapraszamy na sportową podróż w przeszłość.
„Moje podium” powstało pod patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
***
Z piłką ręczną zetknął się po raz pierwszy dzięki temu, że…złamał nogę. Było to jeszcze w szkole podstawowej w Busku Zdroju.
– Mieszkaliśmy z rodzicami obok Byczej Góry. W zimie zjeżdżaliśmy z niej z kolegami na łyżwach. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić na niej skocznię. Wkrótce każdy starał się polecieć jak najdalej. Któregoś dnia postanowiłem pobić rekord skoczni. Niestety, nie udało się. Cudem udało mi się uniknąć lądowania na drzewie, ale i tak skok był pechowy, bo złamałem nogę w trzech miejscach. W Pińczowie jakoś mi tę nogę poskładali, ale przez dwa lata chodziłem o kulach. Kiedy już w miarę zacząłem normalnie się poruszać, znalazłem w domu dziwną piłkę. Pierwszy raz taką widziałem. Była mniejsza od nożnej. Domyśliłem się, że ojciec ją kupił, żeby mnie nie kusiła gra w nożną, tylko w ręczną. Bał się widocznie o moje nogi. Mając w tamtych czasach własną piłkę, byłem już „kimś”. To nic, że do piłki ręcznej, o której mieliśmy wtedy wszyscy mgliste pojęcie. Sami ustalaliśmy zasady gry. Graliśmy np. dotąd, aż jedna z drużyn zdobędzie dwadzieścia goli. Potem oczywiście były mecze w nożną, ale tym już się rodzicom nie chwaliłem.
Graliśmy na klepisku. Szło mi nieźle, zazwyczaj zdobywałem najwięcej bramek. Pewnego dnia spotkałem starszych o rok kolegów, którzy już wtedy grali w szkolnej drużynie. Zaproponowałem im mecz – my, „podwórkowcy” przeciwko „zawodowcom”. I daliśmy im łupnia, a mecz oglądał jeden z trenerów. Po meczu dał mi od razu koszulkę i kazał przyjść na trening. Byłem wniebowzięty, ale bałem się reakcji rodziców, którzy wciąż pamiętali, że nie tak dawno przecież miałem nogę w gipsie. Nie przyznałem im się. Koszulkę schowałem pod poduszką. Okazało się jednak, że mama znalazła ją w nocy. Nic nie mówiąc, wyprała ją, wyprasowała i z powrotem schowała w to samo miejsce. Za to jestem jej do dzisiaj wdzięczny.
W końcu nadszedł dzień debiutu w prawdziwej, szkolnej drużynie. Szło mu nieźle, a mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby o meczu nie dowiedział się ojciec. Nie bacząc na protesty syna, zabrał go do domu wprost z boiska. Nie przekonały go argumenty trenera, że strzelił pięć bramek. Kariera przesunęła się niestety w czasie.
– Byłem jednak uparty. Po skończeniu 8 klasy powiedziałem rodzicom, że pójdę do liceum pod jednym warunkiem: że będę mógł chodzić na SKS-y. I tak zaczęła się moja przygoda ze sportem, która trwa do dzisiaj.
Hal sportowych było kiedyś niewiele, jeśli już – to raczej w większych miastach
– Trenowaliśmy na dworze. Nic dziwnego, że po upadku na klepisko czy też asfalt (pojawił się później) każdy z nas boleśnie odczuł kontakt z szorstką nawierzchnią. Najgorsze były chyba jednak upadki na nawierzchnię z ubitego, drobnego żwiru, kiedy takie drobne grudki wbiły się pod skórę, to wtedy rana długo się goiła. Kiedy zaczynałem grać, nie było jeszcze żadnych ochraniaczy: nakolanników czy nałokietników. Przy upadku każdy starał się tak upaść, żeby odnieść jak najmniejsze obrażenia. Kiedyś ojciec zobaczył mnie w łazience, kiedy się przebierałem po treningu. Aż zbladł. Miałem strup na strupie. Nikt się wtedy jednak tym nie przejmował.
Jeśli graliśmy po deszczu, to zdarzało się, że rzucając do bramki wykorzystywało się…kałuże. Piłka odbijała się od niej, nabierała rotacji i bramkarze byli najczęściej bezradni wobec takiego strzału. Niektórzy trenerzy poświęcali takim rzutom część treningu. Czasami graliśmy też w strugach deszczu, wtedy trzeba było często zmieniać piłkę, bo nasiąkała wodą i stawała się ciężka.
Pamiętam też, że na meczach używaliśmy żywicy, żeby piłka lepiej trzymała się dłoni. Stała zawsze w słoiku czy puszce obok ławki. Rzeczywiście, dzięki niej łatwiej było chwycić piłkę, ale miała też dużą wadę – strasznie brudziła spodenki czy koszulkę i trudno było to potem doprać.
Mój debiut
Takie wydarzenie pamięta się do końca życia. Miałem wtedy 17 lat. Najmłodszy w zespole. Graliśmy ze Skarżyskiem. W szkolnej reprezentacji trener ustawiał mnie na rozegraniu, w klubie zaś na prawym skrzydle. To była trudna pozycja, zwłaszcza że byłem praworęczny. Ale jakoś dawałem radę. Nagle gwizdek. Karny. Nikt ze starszych kolegów nie kwapił się, żeby stanąć na linii siedmiu metrów. Trener – ku mojemu zdumieniu – wskazuje na mnie. Trema jednak zrobiła swoje. Wziąłem piłkę do ręki. Spojrzałem na bramkarza. Powoli ustawiłem piłkę na klepisku. Sędzia chyba domyślił się, że w głowie młodego zawodnika pojawiła się niedorzeczna myśl, żeby wykonać karnego nogą, bo coś powiedział i zrozumiałem swój błąd. Czerwony ze wstydu wykonałem prawidłowy rzut. Mocny, soczysty, ale niestety daleko obok bramki. A tam stał jeden z kibiców ze swoim rowerem. Piłka uderzyła w przednie koło, wyginając szprychy. Taki to był debiut…
W AKS-ie grałem do matury. Byłem chyba dobrze zapowiadającym się zawodnikiem, bo chcieli mnie w Kielcach. Przyjechali do ojca, żeby ten mnie puścił, ale odeszli z kwitkiem, a ja i tak wylądowałem po maturze w Krakowie, gdzie krótko grałem jeszcze w Cracovii. Zrezygnowałem z grania, bo tam z kolei trener widział mnie na lewym skrzydle, co mi w ogóle nie odpowiadało.
Studia
Dowiedziałem się, że kilku moich kolegów wybiera się na AWF. Zazdrościłem im. Rodzice widzieli mnie jednak jako inżyniera i chcieli, żebym studiował na WSI w Kielcach. Uprzedziłem ich zamiary. W tajemnicy przed nimi wziąłem kilka lekcji korepetycji i pojechałem na egzaminy na AWF do Gdańska. Udało się.
Na roku byłem m.in. z Andrzejem Grubbą, Markiem Panasem. Po pięciu latach nauki miałem w kieszeni dyplom trenera II klasy. I mnóstwo planów…
Ja, trener
W najśmielszych snach nie przypuszczałem jednak, że zaraz po studiach – jako świeżo upieczony trener – spełnią się moje najskrytsze marzenia. Wszystko dzięki prof. Czerwińskiemu. Wysłał mnie, „młodziaka” do Zakopanego. Miałem się zgłosić do samego Jacka Zglinickiego, który przebywał wtedy w COS-ie z pierwszą kadrą narodową piłkarzy ręcznych. Zostałem trzecim trenerem reprezentacji, mającej w swoim składzie takich zawodników jak Klempel, Panas, Kałuziński, bracia Tłuczyńscy.
Kiedy zgłosiłem się do COS-u, to początkowo wzięli mnie za kolejnego zawodnika i w ten sposób byłem w pokoju z Andrzejem Tłuczyńskim. Lekko nie było. Trener Zglinicki mając mnie, jako młodego trenera przydzielił mi rolę…”zająca” podczas treningów biegowych. Dobrze, że kondycyjnie nie odstawałem od zawodników, bo miałem za zadanie nadawać tempo podczas mozolnych biegów w górach. Dziś z dumą mogę przyznać, że zdarzało mi się kończyć trening w pierwszej trójce zawodników, a i niektórzy potem dużo dłużej sapali ode mnie.
Puławy były mi pisane
Nie chciałem być trenerem ligowej drużyny. Chciałem sam taką drużynę stworzyć. Od podstaw. Po jakimś czasie przypomniałem sobie, że kiedyś ktoś wspomniał o Puławach, że zbudowali tam nowoczesną halę, że to ładne miasto. Niewiele myśląc, spakowałem torbę, wsiadłem do autobusu i wieczorem zameldowałem się w Puławach. Nawet nie sądziłem, że spędzę tu tyle lat.
W szkole SP 5 była już drużyna piłki ręcznej. Po miesiącu trenowania miałem okazję sprawdzić, na jakim poziomie jesteśmy. Na pierwszym turnieju dostawaliśmy lanie od każdego. Wróciliśmy z kompletem porażek. Nie załamałem się tym. Zimę ostro trenowaliśmy. Wiosną przyszły pierwsze efekty. W lidze nie było na nas mocnych.
Mistrzowie
W 1985 r. młodzi podopieczni trenera Jerzego Witaszka zostali mistrzami kraju. Na turnieju w Nowej Soli wygrali w finale z Junakiem Włocławek 29:24. Dwa lata później wiślacy sięgnęli po srebro mistrzostw kraju. W finałach, które odbywały się w Puławach udowodnili, że wciąż są w czołówce najlepszych zespołów w kraju. W 1990 r. drużyna Witaszka osiągnęła kolejny cel – awansowała do II ligi. W 1991 r. piłkarze Wisły sięgnęli po najwyższe trofeum w rywalizacji juniorów – zostali mistrzami kraju. Drużyna Jerzego Witaszka pokonała w finale faworyzowaną Pogoń Szczecin 32:23 (14:12).
Rok później wiślacy obronili tytuł najlepszej drużyny w kraju.
Jesteśmy w elicie!
Rzadko się zdarza, żeby awans do najwyższej klasy rozgrywkowej wywalczył zespół złożony wyłącznie z wychowanków. Tak było w przypadku podopiecznych Jerzego Witaszka, który wprowadził Wisłę na piłkarskie salony. Z całej drużyny jedynie Grzegorz Kucharski nie zaczynał swojej kariery w Puławach, ale tu się urodził, a Krzysztof Wach jako 14-latek przeprowadził się do Puław z Biłgoraja.
Awans do elity najlepszych był w 1994 r. jednym z najważniejszych, o ile nie najważniejszym wydarzeniem sportowym na Lubelszczyźnie. To, co przez lata nie udawało się chociażby Lubliniance – udało się dopiero w Puławach. Po raz pierwszy w historii Lubelszczyzny mieliśmy swój zespół w I lidze.
– To był bardzo zgrany zespół, złożony z samych wychowanków. Było to połączenie młodości z rutyną. Wszyscy, razem ze mną byli głodni sukcesu. Ten mecz z Grodkowem, który decydował o awansie pamiętam jak przez mgłę. To były tak duże emocje i przeżycia, że zapamiętałem jedno: po końcowym gwizdku sędziego zawodnicy zaczęli mnie podrzucać do góry, a ja modliłem się tylko, żeby mnie złapali.
Z Puławami na dobre i na złe
Kiedy zacząłem odnosić z Wisłą pierwsze sukcesy, to zaczęły się telefony z Polski. Chcieli mnie w Rudzie Śląskiej, potem były propozycje z Wybrzeża i Wisły. Nie chciałem być jednak trenerem na sezon, dwa. Chciałem się związać z Puławami, z Wisłą na stałe. To była moja idea: zacząć od podstaw budowanie zespołu, patrzeć jak drużyna dojrzewa, potem cieszyć się z pierwszego sukcesu – to było coś, co mnie pobudzało do działania. To tak jak jest z dzieckiem czy wnukiem: patrzysz jak rośnie, pamiętasz do końca życia jak wymówiło pierwsze słowo, zrobiło pierwszy krok, poniosło pierwszą porażkę. Tak samo jest w sporcie. Nie chciałem niczego przegapić, dlatego mam co wspominać i nie zamieniłbym tych wspomnień na żaden – nawet największy sukces w klubie, z którym nie czułbym się związanym na dobre i na złe. W przypadku Puław do dzisiaj pamiętam, jak ponad 40 lat temu po raz pierwszy wszedłem do hali i nie żałuję do dzisiaj ani jednego dnia tu spędzonego.
Jerzy Witaszek dzisiaj
Marzenia pana Jurka się spełniły. Dzisiaj jest prezesem klubu, który sam założył – Azotów Puławy, które od wielu lat należą do ścisłej krajowej czołówki PGNiG Superligi i walczy w europejskich pucharach. Kolejne marzenie również wkrótce się ziści. To nowa hala sportowa w Puławach, która już jest na ukończeniu. Być może to w niej jego podopieczni z czasem sięgną po europejskie puchary. To będzie kolejny sukces Jerzego Witaszka, bez którego nie byłoby piłki ręcznej w Puławach na takim poziomie, jaki jest dzisiaj.
Krzysztof Załuski
„Moje podium” powstało pod patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.