Na pewno jestem kosmopolitką i chyba jakaś część mnie nawet żałuję, że nie mam paszportu światowego (wyobraźcie sobie, istnieje nawet taki, wydawany przez fundacje World Service Authority w Waszyngtonie i honorowany przez Burkina Faso, Tanzanię, Togo, Zambię i Ekwador). A jednak i bez niego w obcych krajach, które zwiedzam, zawsze czuję się jak ryba w wodzie. Nigdy nie odczuwam żadnego dyskomfortu czy napięcia w towarzystwie ludzi mówiących innym językiem, z wizjami życia i zwyczajami. Zwłaszcza zwyczajami. Сałe szczęście, do tej pory nie spotkały mnie takie sytuacje, jak wzajemne wąchanie lub plucie sobie w twarz na powitanie drogich gości w Kenii i Samoa. Serio.
Mimo to nigdy nawet nie pomyślałam o tym, aby zamieszkać w zwiedzanym kraju na stałe albo pozostać tam na kilka lat. Zawsze przeszkadzał mi jakiś czynnik zewnętrzny: niebo tam jest zbyt blade lub trawa zbyt zielona, a może słońce zbyt mocno świeci. Coś takiego… Ale całkiem inną rzecz zauważyłam, jak przyjeżdżałam do Polski — trawa i niebo są w miłych kolorach, pogoda też mi odpowiada. Może to dlatego, że dystans między Lwowem a Lublinem wynosi około 220 km — jakieś trzy godziny jazdy (o 12 godzinach stania na granicy na razie nie wspominajmy).
A może wynikało to z moich korzeni? Moja mama urodziła się w Chełmie. A jej tata (mój dziadek Żuk, którego co prawda nie poznałam, bo spóźniłam się z urodzeniem o 10 lat) pochodził z Rybiego. Tak samo, jak jego przodkowie. Zawsze słuchałam historii o nich, jak jakiejś niezwykle ciekawej bajki.
Żyło sobie trzech braci — Jan, Tomasz i Konstanty (to oczywiście wersja skrócona). Konstanty, kiedy nadszedł jego czas, ożenił się z piękną Marią (mam kilka zdjęć mojej babci, była naprawdę przepiękną kobietą). Bardzo dobrą. I bardzo utalentowaną. Młodzi zamieszkali w Chełmie. Dziadek zajmował się ogrodnictwem, a babcia krawiectwem we własnym saloniku. Mieli dwie córeczki — Eugenię i Olgę. Całkiem nieźle im się wiodło. Z wyjątkiem jednego: Maria tęskniła za swoją małą ojczyzną. I tu krył się problem, bo babcia nie była Polką z pochodzenia, lecz Ukrainką. Urodziła się i wychowywała w Charkowie na Ukrainie.
…Lata minęły, zanim rodzina przeprowadziła się na Ukrainę. Niestety władze nie pozwoliły im zamieszkać w Charkowie. Musieli więc wędrować od miasta do miasta, aż osiedlili się we Lwowie. Całe szczęście, bo nieszczęść już mieli dość (w tym nawet prace w kamieniołomach). Mama nie chciała jednak nigdy o tym wspominać i w sumie dowiedziałam się o tym całkiem przypadkiem. Natomiast chętnie opowiadała o swoim dzieciństwie w miłym jej sercu Chełmie, o gimnazjum i o koleżankach. I jasna rzecz, o krewnych. Do końca swych dni utrzymywała kontakty z kuzynkami. Lubiła pisać listy do Polski. A jeszcze bardziej — dostawać od nich listy. Cieszyła się niezmiernie z wizyt kuzynek i ich dzieci, a nawet ich wnuków. Bo sama od kilku lat leżała przykuta do łóżka.
Mamy nie ma z nami już od ponad roku. A my mieszkamy dziś w Polsce. Na pewno byłaby szczęśliwa, gdyby o tym wiedziała.
Wasza Jaryna
Przeczytalam z ogromna przyjemnoscia. Lekkie pioro! Z niecierpliwoscia czekam na kolejne wpisy!