Stanisław Santarek to prawdziwa legenda Lublina. Jest emerytowanym pracownikiem kolei, przewodnikiem po Lublinie i województwie, społecznikiem znanym przede wszystkim z organizacji kwest na lubelskich cmentarzach na rzecz zabytkowych nagrobków. Działacz opowiedział nam o początkach kwest w Lublinie, swoich wartościach i zdradził, dlaczego rezygnuje z organizacji corocznych zbiórek pieniędzy.
W tym roku odbędzie się już 33. kwesta w Lublinie. Pan ją prowadzi od początku?
Prowadzę kwestę od 5. edycji.
Pamięta pan, jakie były początki kwesty?
Lubelskie Stare Miasto, zaraz po wyzwoleniu, zostało zaliczone przez władze centralne do jednego z najcenniejszych takich miejsc w Polsce, obok Warszawy, Krakowa, Torunia i Gdańska. Te 5 miast było objętych centralnym funduszem krajowym na rewitalizację. Wiadomo, że w pierwszym rzędzie trzeba było odbudować Warszawę. Na Lublin przyszedł czas w 1985 roku. Powołano Społeczny Komitet Odnowy Zabytków Lublina. Miał on zająć się rewitalizacją całego miasta, wobec tego utworzono komisje tematyczne: jedna na przykład zajmowała się zbiórką funduszy, inna promocją, kolejna była odpowiedzialna za Stare Miasto, a jeszcze inna miała zająć się odnową zabytków cmentarnych. Działalność w takiej postaci nie przetrwała, ale wspólnie z innymi społecznikami postanowiliśmy, że chcemy, aby Społeczny Komitet Odnowy Zabytków Lublina funkcjonował i spełniał swoją rolę, więc pod taką samą nazwą założyliśmy organizację pożytku publicznego. Ukierunkowaliśmy się tylko na cmentarze, działaliśmy w pełni społecznie i tak jest do dziś. W pierwszej kweście wzięły udział 23 osoby, sami dziennikarze. Wówczas byłem już na emeryturze i miałem sporo wolnego czasu. Chyba za dużo, bo do ówczesnego przewodniczącego komitetu zadzwoniła moja świętej pamięci żona i powiedziała: „Daj mojemu mężowi jakieś zajęcie, bo ja już z nim nie mogę wytrzymać w domu”. Ten mi zaproponował prowadzenie kwesty. Robię to od 28 lat do dziś.
Działalność społeczną ma pan we krwi…
Jestem przewodnikiem turystycznym. Niezależnie od tego działałem w PTTK przy organizacji rajdów i sam brałem w nich udział. Praca społeczna była i jest dla mnie czymś normalnym. Wcześniej, gdy jeszcze chodziłem do szkoły w Radzyniu Podlaskim, byłem w harcerstwie, później na wsi niedaleko Radzynia prowadziłem drużynę zuchów. Ta działalność weszła mi w krew.
Jak łączył pan pracę zawodową z innymi obowiązkami?
Na jednym z rajdów, który organizowałem, zaproponowano mi, żebym wziął udział w kursie na przewodnika po mieście Lublinie i województwie. Zapisałem się, przeszedłem kurs, prowadziłem wycieczki i dalej to robię. Na kursie poznałem też moją żonę. Byliśmy takim przewodnickim małżeństwem. Co ciekawe, mój syn i wnuczka też mają uprawnienia przewodnika. Przez długie lata łączyłem oprowadzanie wycieczek z pracą zawodową. 40 lat przepracowałem na kolei. W wolnych chwilach, w ramach urlopu, czy w niedziele oprowadzałem ludzi jako przewodnik. To wciągało, więc nieraz urlop poświęciłem, aby być z ludźmi.
Kwesta to nie tylko trzy dni zbiórki pieniędzy. Co się dzieje w pozostałe dni w roku?
Bardzo wiele. Największe natężenie pracy jest przed samą kwestą. Po zbiórce podsumowujemy kwestę, zebrane pieniądze wpłacamy na lokatę, aby zaprocentowały. Jako komitet wszystkie obowiązki wykonujemy społecznie, ale mamy niewielkie biuro na Starym Mieście, więc musimy opłacić rachunki. Na to idzie procent, jaki otrzymamy z oszczędności. W międzyczasie jest mnóstwo sprawozdań: do ministerstwa spraw administracyjnych, Urzędu Skarbowego, Urzędu Statystycznego, konserwatora zabytków, bilanse, raporty. Odbywają się też komisje na cmentarzu, podczas których typujemy nagrobki do konserwacji. Gdy trwają prace, zawsze śledzę też ich przebieg. Na przyszły rok wytypowaliśmy 8 nagrobków do wykonania. Koszt oszacowaliśmy na 138 tys. Od wyników kwesty będzie zależało, ile wykonamy. Łącznie do tej pory blisko 300 nagrobków odnowiliśmy.
To bardzo dużo obowiązków. Ktoś panu pomaga?
90 procent wszystkich spraw załatwiam sam. Korespondencję i finanse, ale już coraz trudniej mi za tym wszystkim nadążyć. Uważam, że sprawnie obsługuję komputer, ale ciągle napotykam na jakieś przeszkody, np. niektóre programy komputerowe są w języku angielskim, a ja nie znam tego języka. Nie mamy pracowników na etacie, więc często o pomoc trzeba prosić kogoś z zewnątrz.
Skąd u pana tyle sił, determinacji do organizowania zbiórek?
To pozostałość ze starego harcerstwa, takiego prawdziwego. Wtedy nie było takich luksusów jak teraz. Jechaliśmy na obóz harcerski w wagonach towarowych, ze sobą wieźliśmy sienniki napełnione słomą i cały ekwipunek. Na rajdach spaliśmy na sianie w stodołach czy komórkach. Dzieciństwo też miałem trudne. Dwa pierwsze lata mojego życia spędziłem w szpitalu we Lwowie. Po tym czasie w nocy mama mnie przywiozła do domu, a w południe zmarł mój ojciec. Więc nawet go nie pamiętam. Życie sprawiło, że jestem zaprawiony. Jestem z generacji, która nie oglądała się, że coś dostanie za darmo, tylko musi zapracować.
Po co pan to robi?
Żeby zachować historię. Ciągle apeluję, proszę, abyśmy się zainteresowali też innymi grobami, nie gońmy od razu do naszych. Czytajmy inskrypcje, tam możemy znaleźć historię naszego miasta, kraju, osoby, która tam leży. To nasza przeszłość. Kilkaset lat temu pomniki były robione z bardzo miękkiego materiału, piaskowca, który łatwo się rozpada, podlega warunkom atmosferycznym. Trzeba użyć specjalnych chemikaliów do utwardzenia kamienia, których nie ma w Polsce. Trzeba je sprowadzać z zagranicy, a to bardzo kosztowne. Musimy je odnawiać, dbać o nie, żeby zachować dla kolejnych pokoleń.
Najprzyjemniejsze chwile z pana działalności?
Nie czekam na jakieś wyróżnienia, zaszczyty. Nie dlatego to robię. Jestem wychowany w kierunku uszanowania naszej przeszłości, tego, co ktoś kiedyś zrobił. Cieszy mnie to, że udaje się coś zatrzymać, zachować, że nie dopuszcza się do zniszczenia całkowitego. Bywało różnie, zdarzało się, że ludzie nas krytykowali, mówili, że zbieramy dla siebie. Ale przecież to nie jest prawda. W każdej chwili mogę udokumentować każdy wydatek. Słyszę też podziękowania od obcych ludzi, że wykonuję dobrą pracę. Wtedy jest satysfakcja, że ludzie widzą, że jest to coś pożytecznego.
Zapowiada pan, że to ostatnia kwesta, którą pan przygotowuje. Dlaczego?
To na pewno będzie moja ostatnia kwesta. Mam 88 lat, jestem osobą niepełnosprawną, mam problemy z chodzeniem, a bywa, że wyjdę rano z domu i wracam wieczorem. To bardzo duży wysiłek dla mnie. Kiedyś prawie całą Polskę z plecakiem przeszedłem, więc jestem zaprawiony w chodzeniu i lubię być w ruchu, ale czasami zwyczajnie brakuje mi sił, nogi odmawiają posłuszeństwa. Nie wiem, kto przejmie po mnie organizację kwesty. Będzie mi tego brakowało.
Czas na zasłużony odpoczynek. Co pan będzie robił?
Mam dobrą wnuczkę, która nie pozwala mi myśleć, że jest kalendarz. W ubiegłym roku zwiedziliśmy Izrael, Andaluzję i ona już planuje kolejny wyjazd, tym razem do Norwegii. Może jeszcze uda nam się razem pozwiedzać trochę miejsc.