To miała być przygoda życia. Podróż po europejskich krajach miała być pierwszą i ostatnią wielką wyprawą, po której miała zacząć się kariera w dużej firmie. Tak się jednak nie stało. Ich drugim domem stał się kolorowy bus, w którym zwiedzają świat.

Obecnie mają na swoim koncie prestiżowe nagrody podróżnicze i blogerskie, własne wydawnictwo, kilka wydanych książek, sklep i markę „Busem Przez Świat”. Przy okazji podróży po amerykańskiej Drodze 66 wydali kolejną pozycję, którą teraz promują. Ola i Karol Lewandowscy przemierzając Drogę 66, szukali między innymi miejsc z filmu anonimowego „Auta”, który w całości oparty jest na historii tej drogi.

Jak rozpoczęła się wasza przygoda z podróżowaniem?

K.L.: W tym roku mija 10. rocznica istnienia naszego bloga. Wcześniej moje życie opierało się na podwójnych studiach dziennych z robotyki i budownictwa oraz pracy na pełny etat. Miało być skupione na karierze i pracy w dużej firmie, ale od zawsze marzyłem jednak o podróżowaniu. Czytałem wiele książek podróżniczych. Niestety myślałem wtedy, że jest to zarezerwowane dla ludzi, którzy mają dużo pieniędzy. Pewnego dnia postanowiłem wybrać się w podróż po Europie, która miała być jedyną wielką przygodą podróżniczą mojego życia.

Podjąłeś się organizacji wszystkiego sam?

K.L.: Byłem zdeterminowany. Nie chciałem jechać autostopem. Zorganizowałem więc wyprawę samochodową dla grupy znajomych. Wspólnie kupiliśmy busa za 2000 zł i pomalowaliśmy go w kolorowe barwy. Mieliśmy zwiedzić kilkanaście europejskich państw i dotrzeć tym starym busem aż do Afryki. To miała być nasza jedyna podróż. Plan był taki, żeby po powrocie sprzedać busa i zacząć życie skupione na pracy.

Jak to się stało, że jednak plany się zmieniły?

K.L.: Podczas tej podróży bardzo dużo się wydarzyło. To nie była zwyczajna podróż. Wielu sytuacji się nie spodziewaliśmy. Przeżyliśmy aresztowanie na Gibraltarze, udział w bezkrwawej korridzie, gdzie ganialiśmy się razem z bykami. Ktoś nas też okradł w Barcelonie i przez miesiąc podróżowaliśmy bez naszych rzeczy. W Alpach rozsypała się nam skrzynia biegów i jakiś pastor pomagał nam w naprawie. Było wiele emocji. Ale przede wszystkim uwierzyłem, że nawet nie mając wielkich pieniędzy mogę spełniać swoje podróżnicze marzenia. Po powrocie postanowiłem kontynuować bloga, a w międzyczasie poznałem Olę, którą rok później udało mi się namówić na długą 3-miesięczną podróż naszym 25-letnim busem po Stanach. Od tamtego czasu podróżujemy tylko razem.

Jakie były wtedy wasze podróże?

O.L.: Na nasze podróże wydawaliśmy średnio 8 dolarów dziennie, a samo auto kupiliśmy za 2000 zł. Nikt nie wierzył, że ten bus gdziekolwiek dojedzie. Prawda jest taka, że rozpadał się cały czas. Wiedzieliśmy, że w Stanach też co ileś kilometrów będzie potrzebował naprawy. Stary samochód z prostą konstrukcją jest na szczęście łatwy w naprawie. Każdy mechanik, a czasami nawet i my byliśmy w stanie poradzić sobie z drobnymi naprawami.

Jak radzicie sobie z finansami podczas takich podróży? Musi ona pochłaniać duże sumy. Skąd brać na to pieniądze?

K.L.: Ludziom się często wydaje, że na taką podróż trzeba odłożyć nie wiadomo ile pieniędzy. U nas zaczęło się od tego, że przez cały rok studiowaliśmy i pracowaliśmy. Ile się dało, tyle odkładaliśmy na podróże. Nie były to wielkie sumy, ale byliśmy w stanie zebrać kilka tysięcy, które wystarczały potem na kilka miesięcy podróży.

O.L.: Takie długie podróże były możliwe dlatego, że zdecydowaliśmy się na wiele wyrzeczeń. Spaliśmy na dziko w samochodzie albo namiotach. Odpadał koszt hoteli, campingów. Sami sobie gotowaliśmy, bardzo niewiele wydawaliśmy na jedzenie i korzystaliśmy z atrakcji, które były darmowe.

W jakich kwotach wtedy się zamykaliście?

K.L.: Na pierwszy wyjazd dookoła Europy składaliśmy się po 2500 zł za osobę. I w tym były też koszty zakupu auta. Niestety takie tanie podróże przypłaciliśmy trochę naszym zdrowiem. Jedliśmy głównie zupki chińskie i fast foody. Raz na tydzień hamburger za 1 dolara to było coś wyjątkowego.

O.L.: Fast food był dla nas wtedy ekskluzywny. Jednak bazowaliśmy na zupkach chińskich i gotowych daniach w puszkach. Dzisiaj jesteśmy 10 lat po tej przygodzie. Takie jedzenie omijamy szerokim łukiem. Muszę przyznać, że odbiło się to na naszym zdrowiu.

K.L.: Dzięki temu zwiedziliśmy kawał świata, właśnie kierując się zasadą, że podróże mają być niskobudżetowe. Nie dlatego, że chcieliśmy komuś coś udowodnić – po prostu tylko na takie podróże było nas wtedy stać.

Czyli zupki chińskie były nieodłącznym elementem waszych podróży?

O.L.: Wtedy myśleliśmy, że był to najlepszy wybór w tej cenie. Wiąże się z nimi nawet pewna historia, która spotkała nas w Australii. Pomogliśmy wtedy grupie Azjatów, którym podczas podróży na pustyni zabrakło paliwa.

K.L.: W tamtych rejonach stacje benzynowe są bardzo od siebie oddalone. Jeżeli tylko napotkasz stację, musisz zatankować niezależnie od tego, ile masz w baku paliwa.

O.L.: Oni tego nie wiedzieli. Daliśmy im tyle benzyny, ile było potrzeba, żeby dojechać do kolejnej stacji. Byli bardzo wdzięczni, uradowani i bardzo chcieli nam się odwdzięczyć, jednak my nie chcieliśmy za to żadnych pieniędzy. W geście wdzięczności ci ludzie wyciągnęli wtedy z bagażnika coś co mieli, a mogło nam się przydać w dalszej podróży. Były to malezyjskie zupki chińskie.

K.L.: Oni myśleli, że te zupki to będzie dla nas rarytas, a my już od 2 miesięcy żywiliśmy się tylko nimi (śmiech). Mając wtedy w bagażniku 400 Vifonów, wymieniliśmy się z nimi naszymi daniami.

Odczuliście jakąś różnicę w smaku tych malezyjskich zupek chińskich?

O.L.: Niestety nie. Kiedy przez tak długi czas je się takie sztuczne, przetwarzane dania, to niestety bardzo traci się smak. Ta podróż i ludzie, których spotkaliśmy w Australii uświadomili nam jaką krzywdę sobie wyrządzamy. Australijczycy są bardzo świadomi tego, co jedzą. Po tamtej podróży nie wróciliśmy już do takiego sposobu odżywiania w podróży.

K.L.: W Australii był jeszcze jeden rodzaj pożywienia, na które było nas stać. Było to mięso z kangura. W Polsce jest to towar luksusowy. Tam kangurów jest dwa razy więcej niż ludzi, więc mięso jest bardzo tanie. Za 1 dolara mogliśmy kupić kotleta, który bez problemu wystarczał na zrobienie dwóch hamburgerów. Do tego na tamtejszych farmach zaopatrywaliśmy się w tanie pieczywo i świeże warzywa.

O.L.: Ten wyjazd do Australii, rok po Stanach, był już lepszy. Wtedy doszło do nas, że nie możemy aż tak oszczędzać na sobie, na naszym zdrowiu. Wyliczyłam, że teraz wydajemy dziennie około 16 dolarów. To wciąż niewiele, ale taka kwota pozwala, żeby nasza dieta była zdrowsza.

Jaka była wasza najbardziej emocjonująca przygoda?

K.L.: Każdy dzień podróży przynosi coraz to nowe przygody, które bardzo pozytywnie wspominamy. Z Alaski będziemy pamiętali spotkanie w opuszczonym motelu-widmo. Jadąc tam mijaliśmy tereny, gdzie mieszka bardzo mało ludzi. Zatrzymaliśmy się w Górach Skalistych na północy Kanady, przy jeziorku kilka godzin od jakiejkolwiek cywilizacji. Zobaczyliśmy w oddali opuszczony motel, a że my lubimy takie miejsca i nie było nic do roboty, to wybraliśmy się tam z latarkami na zwiedzanie.

O.L.: Bardzo szybko okazało się, że motel nie do końca jest opuszczony, bo podczas zwiedzania usłyszeliśmy kroki w drugiej części budynku. Wychodząc zobaczyliśmy, że z komina unosi się dym.

K.L.: Pierwsza nasza myśl myśl była taka, że na pewno zaraz nas ktoś zastrzeli. W Kanadzie i Stanach można mieć broń, a jak ktoś wejdzie nielegalnie na teren prywatny to można jej użyć. Więc my zamiast uciekać, poszliśmy tam, żeby powiedzieć, że nie włamywaliśmy się, tylko przyszliśmy pozwiedzać. Jak podeszliśmy do budynku wyszedł jakiś człowiek. Ola zdążyła wtedy tylko powiedzieć po angielsku, że jesteśmy turystami z Polski. Na co usłyszeliśmy „No to witamy witamy” – po polsku. Okazało się, że pan jest Polakiem, panem Waldkiem, który od 7 lat mieszka w tym motelu w Stanach, ponieważ takie życie chciał wieść na emeryturze. Poza tym nie było go stać na życie w mieście.

Podróżujecie we dwoje? Czy jest z wami większa ekipa?

O.L.: My właściwie od 10 lat nigdy nie podróżowaliśmy sami. Na Alaskę, czy na Drogę 66, dobieraliśmy ludzi z Internetu. Poznawaliśmy się tak naprawdę w dniu wyjazdu.

K.L.: Na początku woleliśmy jechać większą ekipą, żeby było taniej oraz dlatego, że lubimy poznawać nowych ludzi, podróżować z nimi. I w pewnym momencie, nawet gdy mieliśmy już pieniądze na sfinansowanie całej podróży, to i tak dobieraliśmy sobie kompanów. Jednorazowo była to zazwyczaj ekipa 5-15 osób. W sumie już około 200 osób podróżowało z nami do tej pory.

O.L.: W tym roku pierwszy raz zdecydowaliśmy się na podróż we dwoje. Byliśmy w rejonie Pacific North West na północnym zachodzie Stanów. Postanowiliśmy jechać tam sami, bo musieliśmy po prostu odpocząć.

Podróżujecie kolorowym busem. Jaka jest jego historia?

K.L.: Teraz mamy już 3 samochody. Auto od którego wszystko się zaczęło to volkswagen T3, którym podróżowaliśmy przez 7 lat. Teraz jest to już ponad 30-letni samochód. Niska kwota, za którą go kupiliśmy i jego wiek dają już się we znaki. Części są drogie, a nam od początku zależało, żeby podróże były tanie. Dlatego postanowiliśmy zamienić 30-letniego busa na 20-latka. To nasze ulubione auto, mitsubishi delica z napędem na cztery koła. Planujemy nim teraz podróż na Syberię.

A co z trzecim autem?

K.L.: Trzeci samochód kupiliśmy w Stanach. Jest on częścią większego, kilkuletniego projektu. Wymyśliliśmy sobie podróż od Alaski do Argentyny. Prawo w Stanach pozwala samochodom na polskich numerach przebywać w kraju tylko do 12 miesięcy. Nasza podróż zajmie o wiele dużej, podzielona jest na kilka etapów. Obecnie samochód czeka na nas w Los Angeles.

To wasza wielka kilkuletnia amerykańska przygoda?

K.L.: Dokładnie. Zaczęła się w 2017 roku, kiedy odwiedziliśmy Alaskę i Kanadę. W 2018 roku podróżowaliśmy Drogą 66 z Chicago do Los Angeles, a trzecim etapem w tym roku był Pacific North West. Na koniec planujemy ruszyć na południe, przez Meksyk do Ameryki Południowej.

Jak szykujecie swojego busa do podróży? Co zabieracie?

K.L.: Obecnie większość roku spędzamy w podróży i więcej mieszkamy w busie niż w domu. Dlatego jest on zawsze przygotowany do podróży. Nawet teraz jak przyjechaliśmy do Lublina na dwa dni, to mamy ze sobą właściwie to samo, co mielibyśmy jadąc na Syberię.

Co dokładnie znajduje się w waszym busie?

K.L.: Ma on 4 metry kwadratowe, ale mieści się tam duże 2-metrowe łóżko. Z tyłu znajduje się wysuwana dwupalnikowa kuchenka i grill gazowy. Obok kuchenki rozkładają się dwa zaprojektowane przez nas stoliki, wysuwany zlew, który ma zbiornik na brudną wodę. Mamy też zbiornik na ciepłą wodę, która podgrzewa się podczas jazdy, więc od pół roku możemy cieszyć się ciepłym prysznicem. Możemy rozłożyć małą kabinę prysznicową, którą stawiamy obok busa. Mamy dwa stanowiska do pracy na laptopach oraz drugi akumulator i przetwornicę, więc możemy ładować podczas jazdy cały sprzęt. Mamy też całą masę sprzętu campingowego. Poza zapasami jedzenia i sprzętem surwiwalowym, mamy też przenośny sklep, kasę fiskalną, terminal do płatności i kilkaset książek.

O.L.: Ubrań bierzemy niewiele. Na cały wyjazd mieścimy się w dwie walizki kabinowe. Robimy po prostu pranie podczas wyjazdu.

A bez czego nie wyobrażacie sobie podróży?

O.L.: Zdecydowanie bez busa. Nie lubimy podróżować bez busa, wielu ludzi bierze plecak i jeżdżą np. po całej Azji, czy miastach europejskich. My sobie czegoś takiego nie wyobrażamy, lubimy przebywać w busie. Jesteśmy w nim niezależni. Bus daje nam dużo wolności.

K.L.: I mimo wszystko jest wygodny. Dla nas są to bardzo wygodne podróże. Zdarzyło nam się być w Tajlandii z plecakami i bardzo nam tego busa brakowało. Poza naszą pasją podróżniczą uwielbiamy też fotografię i film. Jak gdzieś jesteśmy i widzimy coś pięknego, jeżeli nie mamy całego naszego sprzętu, żeby coś nagrać, to czujemy, że w pełni nie skorzystaliśmy z tego miejsca. A do tego nie zawsze wystarczy po prostu telefon komórkowy.

O.L.: W busie wszystko ma swoje miejsce. Zupełnie inaczej się wtedy podróżuje. Tych 10 lat podróżowania i analizowania pozwoliło nam zaprojektować każdy centymetr busa. Co roku wprowadzaliśmy też jakieś zmiany.

Wasza Droga 66. Dlaczego ta książka jest wyjątkowa w waszej kolekcji?

K.L.: Pojechaliśmy tam zdecydowanie lepiej przygotowani niż do poprzednich podróży, trochę z reporterskim nastawieniem, że chcemy więcej porozmawiać z ludźmi, poznać ich historie. Wiedzieliśmy, że trafiliśmy na idealny moment, kiedy Droga 66 jeszcze istnieje i mieszkają tam ludzie, którzy pamiętają czasy jej świetności. Teraz, rok po naszej podróży, wiemy, że niektórzy ludzie z naszych opowieści już nie żyją. Poza tym byliśmy tam bardzo długo. Droga ma 3945 km, a my przejechaliśmy po niej 20 000 km, ponieważ tak często zawracaliśmy. Chcieliśmy poznać każdą odnogę tej drogi.

Czy podczas swojej podróży cofnęliście się w czasie?

K.L.: Zdecydowanie. Na Drodze 66 przetrwały charakterystyczne dla Ameryki Północnej kina samochodowe, stare stacje benzynowe, dinery czy atrakcje z lat 50. i 60. Droga 66 wtedy była najbardziej popularna. Do dzisiaj są restauracje, które serwują tego samego corn-doga, steka czy hamburgera według tej samej receptury i bardzo często robi to ta sama rodzina.

O czym jeszcze przeczytamy w książce?

K.L.: Poza naszymi przygodami jest wiele rozmów z ludźmi, którzy pamiętają lata świetności Drogi 66, ale jest też cała masa praktycznych porad. Chcieliśmy w tej książce nie tylko pokazać, że Droga 66 jeszcze istnieje i warto tam pojechać, ale również opisać jak to zrobić samemu, jak zorganizować krok po kroku taką podróż i jak to zrobić tanio. Przeczytacie, jak wynająć auto za dolara za dzień, jak znaleźć darmowy nocleg i darmowe atrakcje. Jeżeli ktoś chciałby pojechać w taką podróż, to ta książka jest kompendium wiedzy o podróżowaniu po Drodze 66.

Fot. Archiwum Busem Przez Świat

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments