„Jolka, Jolka pamiętasz?”, „Noc komety”, czy „Czas Ołowiu” – między innymi tymi utworami na polskiej scenie muzycznej zasłynął Felicjan Andrzejczak, wieloletni wokalista lubelskiej Budki Suflera. W rozmowie z nami artysta wspomina początki swojej kariery, swojego przyjaciela Romualda Lipko, a także opowiada o życiu artystów w dobie epidemii.
Świętuje pan 40-lecie działalności artystycznej. 40 lat minęło jak jeden dzień?
– Tak! (śmiech) To tak szybko przeleciało… W zasadzie to na polskiej estradzie jestem już nieco dłużej, bo liczę to od pierwszego występu w Opolu. To był 1979 rok, więc teraz to już prawie 41 lat. Człowiek się nie obejrzał, a tu już 40 lat minęło jak jeden dzień (śmiech).
Jak pan wspomina ten występ?
– Bardzo miło go wspominam, bo byłem tam z fajną piosenką i dzięki temu zostałem zauważony przez publiczność, jury i krytyków muzycznych. Ten pierwszy występ spowodował, że zagościłem na stałe na scenie zawodowej.
Co pan najmilej wspomina?
– Miłych wspomnień to było bardzo wiele! Są one i z koncertów, i z prywatnych spotkań z różnymi ludźmi. Bardzo miło wspominam współpracę z Jarkiem Kukulskim, no i oczywiście Budką Suflera! Właściwie to moje nazwisko stało się bardziej znane, od kiedy zacząłem współpracę z Budką. Nagrałem chyba tylko trzy piosenki z zespołem, a one są przebojami aż do dzisiaj. To niesamowite.
Na koncertach publiczność zawsze domaga się “Jolki”?
– Ta Jolka to jest już w pewnym sensie przekleństwo. Nagrałem bardzo, bardzo dużo różnych piosenek, ale niektórzy kojarzą mnie tylko z jedną, czyli właśnie Jolką. To jest przekleństwo, ale jednocześnie radość, że mam w swoim repertuarze taki hit. Każdy artysta chciałby mieć taką piosenkę. Nie było jeszcze koncertu, na którym bym jej nie wykonywał. Nawet kiedyś próbowałem tak zrobić, ale kiedy się żegnałem z publicznością, to oni zawsze rzucali hasło „Jolka”. No i co miałem zrobić? Musiałem to zaśpiewać! (śmiech)
Śpiewając tyle lat tę piosenkę, utożsamiał ją pan z jakąś konkretną osobą? Była kiedyś jakaś Jolka, której mógł pan to zaśpiewać?
– Chyba nie było (śmiech) Niektórzy rzeczywiście sądzili, że jest w tym jakiś element życia prywatnego, ale to nie to. Z tego co się dowiedziałem to autor tekstu znał jakąś Jolkę, a jeśli chodzi o mnie to po prostu wychodzę na scenę i śpiewam.
Oprócz “Jolki” w pana repertuarze jest też “Noc Komety” czy “Czas Ołowiu”.
– „Czas ołowiu” to jest utwór, który najbardziej lubię ze wszystkich utworów nagranych z Budką. Śpiewając ją oddałem hołd Romualdowi Lipko. Było mi bardzo ciężko, ale Romek mnie o to bardzo prosił, gdy byłem u niego dzień przed śmiercią. Powiedział wtedy słowa: Ty mi zaśpiewasz ten utwór na pogrzebie. Miałem wtedy łzy w oczach i bardzo źle się poczułem. Popłakaliśmy się razem wtedy. Zaśpiewałem go, ale było bardzo trudno mi wydobyć z siebie dźwięk. Koledzy z zespołu też bardzo to przeżywali.
Wydaje mi się, że w obecnych czasach ten utwór jest bardzo aktualny, bo ostatnio odeszło od nas sporo wybitnych artystów…
– Tak! Bardzo wielu wspaniałych ludzi odeszło, ale nie można tam wszystkich zmieścić. Niestety ograniczają nas pewne ramy, ale chciałoby się tam zmieścić jeszcze innych ludzi, o których warto byłoby wspomnieć.
Gdzie najbardziej lubiliście grać z Budką?
– Bardzo miło wspominam Nowy Jork. Wystąpić na deskach takiego wielkiego teatru to jest wielki zaszczyt. Mogę powiedzieć, że byłem w Carnegie Hall. Później to był właśnie Przystanek Woodstock, gdzie było ponad pół miliona ludzi, którzy zaśpiewali razem ze mną! Przeżycie było ogromne i gdybym był mniej doświadczony to nie wiem, czy bym wydobył z siebie choćby jeden dźwięk.
Dla muzyków przyszły ciężkie czasy. Jak pan odnajduje się w nowej covidowej rzeczywistości?
– Nie jest łatwo. Mieliśmy zakontraktowanych na rok 2020 bardzo dużo koncertów i właściwie wszystkie zostały odwołane. Jeżeli gramy to tylko online albo tak jak w Lublinie, w mniejszym gronie. Ale musimy z tym żyć i to po prostu trzeba przeżyć.
Czego możemy panu życzyć?
– Zdrowia! (śmiech) Zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Tego życzę wszystkim i sobie też.
Fot. Dominika Polonis/Archwium