Na murach i rynnach lubelskich budynków często można natknąć się na czarno-białe plakaty albo naklejki z wizerunkiem dłoni ściskającej marchewkę. Towarzyszy im napis „Food not bombs”, w wolnym tłumaczeniu „jedzenie zamiast bomb”. Czym jest organizacja o wzniośle brzmiącej nazwie i jak długo działa na terenie Lublina?
Odległe, hippisowskie, anarchistyczne Massachusetts
Początek lat 80. ubiegłego wieku. Świat opanowują dwie niedające się pogodzić skrajności: po jednej stronie barykady kult wszechmiłości i pokoju, po drugiej wariacki wyścig zbrojeń. W kolorowym hippisowskim Cambridge, w stanie Massachusetts, kilku aktywistów nie kryjących swojego sprzeciwu wobec konfliktów zbrojnych postanawia uderzyć w społeczeństwo jasnym i dosadnym przekazem: nie interesuje nas wieczne prześciganie się, nie godzimy się na wojny, cierpienie, głód i śmierć, chcemy żyć w świecie pokoju, wzajemnego szacunku i empatii, żądamy rozwiązań pokojowych i opartych na tolerancji, z poszanowaniem praw każdego człowieka, niezależnie od koloru skóry, wyznania, poziomu edukacji czy miejsca w hierarchii społecznej.
Wiedzą, że wyczerpali wiele pomysłów. Ale nie zatrzymają się. Będą główkować jak dotrzeć do ludzi, by wreszcie otworzyć im oczy na to, co tylko pozornie odległe i nieuniknione. Wyruszają w miasto. Chodzą od sklepu do sklepu. Od marketu do marketu. Od domu do domu, prosząc o jedzenie, które niebawem straci datę przydatności do spożycia. Chcą podzielić się z potrzebującymi, którzy głodują, w czasie kiedy rząd wydaje miliardy dolarów na zbrojenie kraju i kolejne wojny.
– Jedzenie zamiast Bomb ma naprawdę piękną i długą historię. Akcja była wyrazem pacyfistycznych przekonań ówczesnego ruchu hippisowskiego, walczącego z gwiezdnymi wojnami rozpoczętymi przez Ronalda Reagana. Na wyścig zbrojeń toczony ze Związkiem Radzieckim wydawane były horrendalne kwoty, podczas gdy wielu ludzi w krajach południowych, zwłaszcza w Afryce czy Azji, umierało z głodu – mówi członek lubelskiego Food not Bombs, Michał Wolny.
Uderz w stół, a nożyce się odezwą
Na reakcję ze strony innych stanów, a potem krajów nie czekają długo. Kolejne odnogi wyrastają jak grzyby po deszczu. I choć dzieli je niekiedy nawet kilkaset mil, wszystkim przyświeca jeden cel: uświadomić ludzi jak wielu bezdomnych i potrzebujących umiera z głodu, kiedy inni pławią się w luksusie. Stwierdzają jednogłośnie: nie ma znaczenia kto dostanie miseczkę ciepłej zupy. Niech to będzie ktoś, kogo stać na Starbucks’a i ktoś z prześwitującymi przez skórę żebrami.
– Do Polski ruch „Food not Bombs” dotarł na początku lat 90. Pierwsza grupa powstała we Wrocławiu i działa prężnie do dziś. Ale w tej chwili ponad 20 miast w kraju angażuje się w ideę przygotowywania i rozdawania posiłków. Cieszy to, że nie brakuje osób, które nie tylko chcą podarować jedzenie, ale też chętnie przychodzą do miejsc, w których odbywa się gotowanie i pomagają w przygotowaniach – wyjaśnia Michał Wolny.
Niektóre grupy działają przez cały rok. Inne zawieszają działalność na okres letnich miesięcy. Większość rozdaje także ubrania, buty oraz materiały dydaktyczne tym, dla których droga edukacji jest zamknięta. W Polsce grupy „Food not Bombs” zlokalizowane są w największych miastach: we Wrocławiu, w Warszawie, Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, Olsztynie, Łodzi, Krakowie, Lublinie, Opolu, Poznaniu, Toruniu, Zielonej Górze, Białymstoku, Kielcach, Rzeszowie, Katowicach, Jastrzębiu Zdroju, Ełku, Bielsku Białej, Bydgoszczy, Gorzowie Wielkopolskim.
„Food not Bombs” po lubelsku
– Trzymamy się angielskiej wersji nazwy „Food not bombs”. Wynika to z faktu, że chcemy jako grupa lokalna czuć się częścią międzynarodowego ruchu. I to rzeczywiście działa! Wiele osób udostępnia nasze treści w Europie, w Stanach Zjednoczonych czy w Azji Południowej. Odwiedzają nas także aktywiści zza granicy – entuzjazmuje się Michał Wolny.
Pierwsze dwie lubelskie grupy pojawiły się równocześnie w roku 2001. Wzorem protoplastów tworzyły je osoby związane z anarchizmem, sceną niezależną i hardcore punk. Część z nich pozostała i do dziś wspiera inicjatywę. Sporo członków porozjeżdżało się po świecie, ale poza granicami Lublina kontynuuje działalność w grupach siostrzanych. Z nich zrodziła się jedna, która funkcjonuje z powodzeniem od 18 lat. Żadna nie ma lidera.
W „Food not Bombs” wszyscy są na równi i każdemu należy się taki sam szacunek. Bez względu na wiek, płeć, wykonywaną profesję. Liczy się wspólny cel: wydanie jak największej ilości jedzenia potrzebującym, pokazanie, że nie jest ważny status ekonomiczny, a podejście do drugiego człowieka. W tym tkwi siła ruchu.
– „Food not Bombs” wywodzi się bezpośrednio z ruchu wolnościowego, który jest nieherarchiczny. Nie ma liderów, prezesów, szefów. Tu nikt nie mówi innym, co ma robić. Każdy z nas jest jednostką wewnątrzsterowną i wykonuje to, co potrafi oraz na co ma ochotę, jedni kroją warzywa, inni je myją, jeszcze inni przyprawiają następnego dnia, kiedy wywar nabierze mocy – dodaje Wolny.
Lubelskie początki nie były łatwe. Przez wiele lat członkowie ruchu spotykali się w prywatnych mieszkaniach, by tam gotować i segregować rzeczy do rozdania, w „Tekturze”, Autonomicznym Centrum Społecznym przy Cichej 4, na Zatargu. Sytuacja zmieniła się około roku 2007, kiedy postanowili za własne pieniądze wynająć jedno z pomieszczeń przy Kowalskiej. Dzięki temu do ścisłego grona znajomych dołączyć mogły także nowe osoby z zewnątrz, które chciały pomagać. Dwa lata temu przeniesiono się do lubelskiej Kooperatywy.
Jestem tu od dawna
Jest mroźny dzień. Czekam przed wejściem do lubelskiej Kooperatywy – wspólnej przestrzeni, którą lublinianie dostali w prezencie powitalnym od Ikei. Nie ma nikogo. To dziwne, punkt 18:00 mieli zjawić się wszyscy. Dzwonię do Michała Wolnego.
– Proszę dać nam chwilę, ja jestem w drodze, jadę właśnie rowerem, a reszta powinna zjawić się lada moment. Rzeczywiście, dwie minuty później podchodzi do mnie niewielka grupa młodych ludzi, którym mróz nie przeszkadza chodzić bez czapki, w spódnicy. Zielone pasemka, kolczyki, tunele i ciężkie skóry mogłyby przerazić niejednego uprzedzonego, ale wystarczy postać z nimi chwilę, by zarazili entuzjazmem. To przemili ludzie, którzy bez względu na warunki atmosferyczne, odległość i własne plany przychodzą, by wspólnie gotować zupę. Kiedy w sali rozbłyska światło, wszyscy ochoczo zabierają się do pracy. Bez krępacji myję ręce i siadam z nimi przy jednym, długim stole, który pomieści ze dwadzieścia osób.
Ludzie
Gutek: Działam tu od 6 lat. Z rokiem przerwy i różnym zaangażowaniem. Na początku przychodziłem raz na jakiś czas, by pomóc w krojeniu. Później zdarzało się to coraz częściej. Pojawiam się, bo zależy mi na kontakcie z ludźmi i poczuciu, że robię coś dobrego. Podoba mi się, że jest to działanie bezpośrednie.
Aleksandra Mirończuk: W akcji działam od około 3 lat. Po raz pierwszy przyprowadził mnie tu kolega, który w „Food not Bombs” działa dłużej ode mnie. Na początku warunki były spartańskie. Przez mrozy ludzie musieli ogrzewać zamarzniętą w nieszczelnym pomieszczeniu wodę, a gotowanie w prywatnych mieszkaniach powodowało straszny ścisk.
Dominika Tworek: Inicjatywę znam od dawna, ale zaczęłam się w nią angażować jakieś półtora roku temu. Wcześniej przychodziłam przed Bramę Krakowską, by zbierać materiały do mojego reportażu. Tak poznałam ekipę i wkręciłam się. Wartością nadrzędną tej akcji jest pomoc, do której wcale nie muszę dorabiać ideologii politycznej. Dla mnie najważniejszy jest jej wymiar prospołeczny. Uśmiech człowieka, który dostaje zupę jest w tym wszystkim najpiękniejszy.
Nie siedzieć z założonymi rękami
Do Kooperatywy w każdy piątek przychodzą nie tylko stali członkowie „Food not Bombs”. Pojawiają się też osoby samotne, którym brakuje pomysłu na spożytkowanie wolnego czasu. Przychodzą i bardzo często zostają na długo. Nic dziwnego. Panuje tu niezwykle ciepła, rodzinna atmosfera. Czasem przychodzi 30 osób, czasem 10, ale każdy się uśmiecha. Niekiedy wchodzą bębny i urokliwy wokal. Jedni mieszają w garze, inni szorują ziemniaki. Jest gorąca herbata. Jak potrzebujesz zapalić, wychodzisz na zewnątrz, a potem wracasz, zawijasz rękawy i kroisz dalej. Żarty i historie z całego tygodnia nie mają końca.
– Zdecydowana większość osób, które dziś rozmawiają ze sobą, jakby znały się od wielu lat, poznały się tutaj, krojąc cebulę czy selera. Staramy się, by zawsze towarzyszył nam życzliwy klimat, bo to jest bazą, która przyciąga do nas. Na „Food not Bombs” przychodzą różne osoby, w różnym wieku. Jest wielu młodych ludzi, ale przychodziła też do nas ostatnio starsza pani, koło siedemdziesiątki, która zakupiła dla nas ceraty. Tutaj nie ma żadnych ograniczeń – mówi Michał Wolny.
Nie brakuje też instytucji i prywatnych osób, które na bieżąco, od lat wspierają „Food not Bombs” owocami, warzywami czy pieczywem.
– Od lat otrzymujemy warzywa od rolników z giełdy warzywnej w Elizówce. To dzięki nim jesteśmy w stanie ugotować zupę. Możemy też zawsze liczyć na pomoc piekarni „Pęzioł” z ul. Jana Sawy, która przekazuje nam bezpłatnie pieczywo na akcje. Czasami też sami organizujemy akcje benefitowe i tym sposobem ostatnio otrzymaliśmy 20 litrów oleju, który wystarczy nam do końca sezonu – mówi Michał Wolny. – Nie każdy jest w stanie przyjść na piątkowe gotowanie czy sobotnie wydawanie zupy, ale każdy może pomóc tak jak chce – podsumowuje.