Marcin Wroński jest wielokrotnie nagradzanym, jedynym pełnoetatowym pisarzem w naszym mieście. Na kartach powieści zabiera czytelnika w podróż po XX-wiecznym Lublinie, zanurzonym w oparach zbrodni i intrygi. Przy okazji niedawno zakończonych prac nad poczytnym cyklem kryminałów o komisarzu Zydze Maciejewskim, autor opowiada nam o współczesnym Lublinie i trudach swojego zawodu.
Zajmuje się Pan kryminałami retro, których akcja rozgrywa się na Lubelszczyźnie. Jak narodził się ten pomysł?
Historią Lublina interesuję się od około 25 lat, już moja praca magisterska dotyczyła życia literackiego w Lublinie w latach 30 XX wieku. Po pierwsze chciałem o tym pisać i chciałem mieć sposobność pogłębiania wiedzy na ten temat. To był bardzo dobry moment, kiedy kryminał jako gatunek był na fali wznoszącej, a jeszcze niewielu pisarzy się nim zajmowało. Oczywiście dziś byłoby o wiele trudniej, a i ja nie mam gwarancji, że nie spadną mi nakłady.
Mam wrażenie, że w Pańskich książkach najczęściej pojawia się na tapecie dwudziestolecie międzywojenne. Czy to jest epoka, którą darzy Pan największym sentymentem?
Najlepiej się na niej znam. Odkąd pamiętam, ona i pisarze tamtego okresu interesowali mnie najbardziej. Poza tym pozostało z niej sporo materiałów, chociażby gazet, które są fascynujące i w których za czasów studenckich siedziałem praktycznie stale.
Co oferuje Lublin z tamtych lat? Co ciekawego Pan w nim dostrzegał?
Bardzo ważną rolę odegrał moment, kiedy zainteresowałem się Lublinem dwudziestolecia międzywojennego. Była to połowa lat 90 i ówczesny Lublin zupełnie nie przypominał współczesnego, w którym jest CSK zamiast „Teatru w budowie”, którego nikt nie budował. Był zdechły, prowincjonalny i zupełnie mi się nie podobał. Natomiast ten trzy razy mniejszy Lublin przedwojenny wydawał mi się miastem niesłychanie żywym, dynamicznym, nie mówiąc już, że był miastem dwóch kultur. To był dla mnie kontrast – miasta, w którym mieszkam i mi się nie podoba, i miasta, które przeżywa najlepszy czas w swojej historii.
Gdyby chciał Pan napisać książkę ze współczesnym Lublinem w tle, jaki by on był?
Nie wiem, jaki byłby ten współczesny Lublin w książce, natomiast wiem, jak sam go postrzegam. Rzecz jasna Lublin dzisiejszy jest w pewnym stopniu porównywalny do przedwojennego, bo w porównaniu z miastem mojej młodości wiele się w nim zmieniło i to na dobre. To miasto dynamiczne, w którym coś się dzieje i w którym się przyjemnie mieszka, no ale…
Ale?
Ale w nim się przyjemnie mieszka komuś takiemu jak ja, kto de facto pracuje dla warszawskiego wydawnictwa, a interesy na miejscu robi tylko niekiedy. Gdy w Lublinie jeszcze były wydawnictwa beletrystyczne, współpraca z nimi była koszmarem. To, że jest mi tutaj dobrze, może być czymś porównywalnym do perspektywy warszawiaka, który przyjechał do Lublina na weekend i mówi: „Jakie wy macie piękne miasto! Chętnie bym się przeniósł, gdyby nie praca”. Lublin stoi na glinianych nogach – to wszystko, czym się dzisiaj zachwycamy, jest wynikiem tego, że jesteśmy w Unii Europejskiej, a nie tego, że to miasto swoją ciężką pracą coś sobie wypracowało. Jaka jest różnica pomiędzy Lublinem przedwojennym, a Lublinem dzisiejszym? Taka, że w Lublinie dzisiejszym zamyka się fabrykę, a buduje teatr – w Lublinie przedwojennym najpierw ta fabryka musiałaby zarobić, żeby można było teatr wybudować.
Piramida potrzeb została trochę zachwiana?
Została zupełnie odwrócona. Stąd też prawdopodobnie pisałbym o Lublinie niepewnym i chwiejnym. Zapewne wprowadziłbym wątek studencki, bo uczelni mamy wprawdzie mnóstwo, ale tu nie Oxford. Każda wypada w rankingach dość przeciętnie. Dlatego jedynym ratunkiem dla współczesnego Lublina byłoby zostać dzielnicą Warszawy. Co, biorąc pod uwagę dojazdy, które za chwilę będziemy mieli już sprawne, nie jest całkiem wykluczone. Wiele osób będzie miało ochotę mieszkać w Lublinie, a pracować w Warszawie, bo dojazd w godzinach szczytu nie będzie wcale dłuższy niż z Wołomina na Okęcie. Oczywiście byłoby znacznie przyjemniej, gdyby Lublin zachował autonomię, ale nie wydaje mi się to możliwe przy tej odwróconej piramidzie.
Piramida nie może stać na wierzchołku.
Pamiętam, jak zostałem poproszony, żebym literacko opisał swoje przemyślenia na temat Lublina. Wiele osób, może nie tyle, że się na mnie obraziło, ale zaczęło pytać, skąd u mnie kompleks prowincji. I nieprzypadkowo były to osoby, które wprawdzie mieszkają w Lublinie, ale żyją na szklanej górze, żyją w puchu i niewielkie mają pojęcie o tym, co się dzieje na dole. Być może istnieją dwa Lubliny – dla ludzi, którzy znaleźli tutaj swoje miejsce, najczęściej w kulturze czy wokół mediów, i dla zwykłych ludzi, którzy generują dochód.
Lublin promuje się jako miasto inspiracji. Jak Pan ocenia miasto pod tym kątem?
Skoro jestem jedynym pisarzem zawodowym w tym mieście, to widocznie nikogo innego serio Lublin nie zainspirował.
Na pewno nie do kryminałów retro.
Nie tylko do kryminałów retro, ale też do niczego szczególnego. Jeśli spojrzymy na lubelskie życie literackie, są to głównie poeci zrzeszeni w jednym czy drugim związku, paru młodszych ludzi, którzy do czegoś aspirują i ja – jedyny „full-time writer”, żyjący z rynkowych tantiem, a nie z urzędniczych grantów. W większych miastach, typu Wrocław, Kraków, Warszawa taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. To zaprzecza idei Lublina jako miasta inspiracji, przynajmniej jeśli chodzi o literaturę. Oczywiście inną sprawą są teatry i galerie sztuki, nie mówiąc już o atrakcjach pokroju Nocy Kultury. Tego z kolei jest naprawdę dużo i pod tym względem nasze życie kulturalne stoi na naprawdę wysokim poziomie, ale trzeba podkreślić, że chodzi o sztukę dotowaną. I nawet tematycznie Lublin w istocie nie był nigdy miastem inspiracji. Nawet Czechowicz wbrew pozorom wcale nie pisał aż tak wiele o Lublinie. Proszę mi pokazać poetę, który ostatnio wydał tomik poezji w całości poświęcony Lublinowi.
Poszukam, chociaż obawiam się, że ma Pan rację.
Moim zdaniem nie znajdzie Pani. Chyba że wyszedł tomik tak niszowy, że nic o nim nie wiem.
Wiele budynków, restauracji oznaczonych jest jako miejsce inspiracji. Ma Pan jakieś swoje własne miejsca, które mógłby tak określić?
Nie, nie mam takich miejsc. Owszem, są miejsca w Lublinie, które uważam za ładne, gdzie przyjemnie być. Choćby to, w którym się obecnie znajdujemy [restauracja Panie Przodem, przyp. red.], w ogóle bardzo lubię CSK, jak również całe Stare Miasto. Nie mam jednak swojego zakątka, do którego chodzę, dotykam muru i w magiczny sposób wszystko staje się prostsze. Nie mam, chociaż lubię Lublin.
Pan jest typem pisarza-rzemieślnika?
Tak. Definicja mojego zawodu jest taka, że jestem artystą. Ale co to znaczy – artysta? W przypadku literatury gatunkowej, czy w ogóle prozy liczy się przede wszystkim warsztat i doświadczenie. Zresztą Wisława Szymborska to samo mówiła o poezji.
Istnieje coś takiego, jak natchnienie?
Owszem, nie można sobie zaplanować „jutro o 10:00 wpadnę na pomysł”, ale można sobie zaplanować „jutro o 10:00 napiszę trzy strony tekstu”. Pomysły nie biorą się znikąd, one biorą się z pracy. Gdyby poeta nie siedział codziennie i nie myślał, to by pomysłów nie miał. Podobnie jest z takim prozaicznym typem, jak ja. Po prostu trzeba pracować nad tekstem i wtedy przychodzą pomysły.
Nie każdy pisarz jest w stanie utrzymać się z twórczości artystycznej. Panu się udaje. Jak?
Udaje się od mniej więcej 10 lat. Nie jest to rewelacyjnym wynikiem, biorąc pod uwagę 25-lecie mojej twórczości obchodzone w zeszłym roku. Pierwsze 15 lat to nie było tylko pisanie, ale również studia, praca jedna, praca druga, praca trzecia. Było wiele prób, zanim pisanie zaczęło przynosić jakieś sensowne wyniki. Początki tej pracy na pełny etat również nie przynosiły kokosów. Jako polonista z wykształcenia nie byłem zresztą przyzwyczajony do zarabiania dużych pieniędzy, bo to nie jest kierunek, po którym się zarabia, nie jest to budowa mostów. Zapytała Pani, jak. To właśnie kryminał retro okazał się dobrym pomysłem. Trafiłem w odpowiedni moment i okazało się, że sprawdzam się w tym gatunku.
Sporo czasu spędził Pan w archiwach. Posiłkuje się Pan sylwetkami autentycznych postaci historycznych?
Tak, chociażby Czechowiczem, Łobodowskim, Leśmianem czy komisarzem Przygodą znanym z Vabanku. Oprócz tego inspirowałem się historią mniej lub bardziej znanych funkcjonariuszy policji, pełniących służbę na Lubelszczyźnie w latach międzywojnia. Jeden z moich czytelników napisał do mnie po przeczytaniu którejś z moich książek, że jego pradziadek służył na tym samym komisariacie, co Maciejewski w „Kinie Venus”. Dzięki otrzymanym od niego informacjom, umieściłem jego przodka w jednej z kolejnych powieści.
Na jednym ze spotkań autorskich Łukasz Orbitowski przyznał, że pierwowzorem dla obszernego wątku głównego bohatera jednej z powieści były jego osobiste przeżycia. Stwierdził, że nigdy więcej nie powtórzy tego błędu, ponieważ wyrządził krzywdę samemu sobie i czytelnikom. Czy zdarzyło się Panu przelać jakieś wątki ze swojego życia na karty powieści?
Prawdopodobnie w porównaniu z Łukaszem Orbitowskim mam nudne życie. Nigdy mi nie przyszło do głowy coś takiego, nie dostrzegam w swoim życiu niczego tak fascynującego, żeby zrobić z tego powieść.
Pisarz żyje na poddaszu?
Tak. Poza aktywnością medialną, do jakiej jest zmuszony – zresztą dobrze, bo inaczej by zwariował – pisarz siedzi w domu i tworzy, to jest jego podstawowa aktywność. W Lublinie nie ma za wielu pisarzy, z którymi mógłbym uprawiać nocne życie. Oczywiście przy okazji festiwali literackich, gdy spotykamy się w większym gronie, coś wypijemy i porozmawiamy. Kryminalne Czwartki w Radiu Lublin po oficjalnym spotkaniu trwają jeszcze kilka godzin. Jednakże gdyby pisarz spędzał w ten sposób większość tygodnia, to kiedy znalazłby czas na twórczość? Poza tym ja zawsze mam poczucie, że powinienem pracować więcej.
Spotyka Pan młodą osobę, która pisze do szuflady. Uważa, że nieźle jej to wychodzi i chciałaby zostać pisarzem. Jakieś porady?
Niech zostanie kimś innym.
Dlaczego?
To jest przede wszystkim trudny zawód i nie aż tak satysfakcjonujący, jak mogłoby się z pozoru wydawać. To nie jest praca dla wrażliwców, ale dla nosorożców – trzeba mieć naprawdę grubą skórę. Owszem, można się wycofać i pisać do szuflady, ale to jest zupełnie bez sensu. Oprócz wytrwałości trzeba też mieć nosa. Często zdarza się tak, że ktoś sobie nieźle z tym pisaniem radzi, jednak pisze akurat nie to, czego żądają czytelnicy. Naprawdę nikomu nie polecam zostawania pisarzem, gdy jest tyle innych ciekawych zawodów. Czy trudno jest pisarzowi z Lublina, z prowincji, przebić się do prawdziwego świata? Trudno. Może dzisiaj nieco łatwiej, niż bywało to w czasach budowania znajomości bezpośredniej, bez pomocy Internetu. Kiedy jednak telewizja nagle potrzebuje do programu pisarza, ja nie jestem w stanie być za godzinę w studiu i nie obejrzą mnie „miliony” – ze mną trzeba się umówić wcześniej. To nie jest przypadek, że najwięcej zawodowych autorów mieszka w Warszawie. Warto jeszcze wspomnieć o jednym aspekcie – na ogół ludzie, którzy decydują się na ten zawód, lubią czytać. Gdy zostaje się pisarzem, nie czerpie się już z tego takiej radości, jak wcześniej.
Radości beztroskiego czytania?
Właśnie. Już nie czyta Pani książek z radosną naiwnością, że da się Pani uwieść autorowi i jego postaci.
Czy w takim razie, gdyby mógł się Pan przenieść w czasie, zostałby Pan pisarzem jeszcze raz?
Zostałbym, ponieważ od dziecka tego chciałem, natomiast szkoda mi innych. Ktoś musi być pisarzem, ale dlaczego inni muszą dźwigać ten krzyż?
Fot. Marcin Łobaczewski