Cezary Harasimowicz to pisarz, scenarzysta, filmowiec oraz dramaturg. Do Lublina przyjechał ze swoją nową książką „Saga, czyli filiżanka, której nie ma”. To niezwykle intymna opowieść o losach rodziny Harasimowicza, a przede wszystkim historia Polski z czasów wojny uwikłana we wspomnieniach rodzinnych.
Czuje się pan bardziej pisarzem, scenarzystą, dramaturgiem czy może, jak pokazała najnowsza książka, takim opowiadaczem historii?
Cezary Harasimowicz: Tak, jestem opowiadaczem historii. Na różnych polach filmowych, czy używając górnolotnego słowa, literackich, bo również mam jakieś dokonania teatralne.
Dlaczego określa pan siebie heroicznym optymistą?
– Dlatego, że ogólnie patrząc na świat nie jestem z niego specjalnie zadowolony. Nie jest on wesołą bajką, ale walczę z tym swoim pesymizmem, dlatego jestem herosem! (śmiech) I wydaje mi się, że od czasu do czasu walczę skutecznie! (śmiech)
W takim razie, co powinno się zmienić, żebyśmy byli bardziej zadowoleni?
– Każdy w miarę swoich możliwości musi zmieniać ten świat. Ratunkiem jest też jego piękno, chociaż świat jest okrutny. I miłość!
Myślał pan już o tym, by z tej historii zrobić film?
– Zawszę myślę, żeby z tego co piszę zrobić film, ale ta historia bardziej nadaje się na serial. To jest jednak marzenie ściętej głowy, bo to jest zbyt droga i zbyt skomplikowana historia.
Książka przedstawia losy pana rodziny. To taka bardzo osobista spowiedź?
– Tak wyszło… Jak się piszę o swojej rodzinie, a takie było zamówienie, no to trzeba odkryć wtedy wszystko, co tylko można odkryć. Udając się w podróż w czas przeszły dokonałem tych odkryć również sam dla siebie. Niektóre z nich były bardzo zaskakujące, ale niczego nie ukrywałem. Zresztą, nie było nawet za specjalnie czego ukrywać, bo to jest opowieść o moim dziadku i o mojej mamie. Dziadek był niezwykłą postacią, bo był pierwszym medalistą olimpijskim, a mama to była reprezentantka pokolenia 1921, czyli pokolenia Kolumbów. Dwa życiorysy, które jak się splotło w jeden warkocz, dodając jeszcze kosmyki i wątki dotyczące moich pradziadków, prapradziadka, o którym nic nie wiedziałem, a dowiedziałem się pisząc tę książkę i grzebiąc w archiwach, to robi się z tego taka trochę historia Polski.
Jaka była dawna wielonarodowa Polska?
– Ona była skomplikowana dlatego, że to była Polska nie tak homogeniczna jak teraz. Teraz w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z tego, że obywatelami Polski byli Żydzi, Białorusini, Ukraińcy, Ormianie, Niemcy i inne jeszcze narodowości. Wtedy to był taki naturalny tygiel. Oczywiście ten tygiel od czasu do czasu wrzał, ale w opowieściach akurat mojej rodziny to wszystkie te doświadczenia wielonarodowościowe potrafiły się splatać w jakiś szczęśliwy warkocz. Natomiast kiedy przyszła wojna, to już nie było takiej sielanki. Okazało się, że moja babcia jest pół Żydówką, a mój pradziadek, który na szczęście nie dożył tych czasów wojennych, bo prawdopodobnie gdyby dożył, to dzisiaj byśmy tu nie rozmawiali, bo rodzina skończyłaby gdzieś za murami getta. Mój pradziadek umarł w 1932 roku, czyli siedem lat przed II wojną światową. Pradziadek był ożeniony z panną z domu ziemiańskiego, więc to już jest jeden z tych przykładów splotu wielonarodowościowego. Rodzina mojego dziadka, Adama Królikiewicza, miała pochodzenie ormiańskie. To już jest taki wątek poboczny, nie umieszczony w książce, ale od strony ojca pochodzę z rodziny tatarskiej. Harasimowicz to jest tatarskie nazwisko. Tak to wygląda. Polska była od morza do morza. Przychodziły tu prawie wszystkie armie świata i rozsiewali geny. Wtedy ta wielokulturowość była czymś bardzo cennym. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach nam tego brakuje.
Zajrzał pan do pamiętników dziadka. O czym najczęściej pisał?
– Przede wszystkim pisał o swoich przeżyciach jeździeckich, sportowych i o ulubionych zwierzętach, które kochał tak samo jak moją mamę i moją babcię, czyli o koniach (śmiech).
Major Adam Królikiewicz należał do kawalerii Wojska Polskiego. Dziadek był pana bohaterem?
– Miałem 11 lat, jak dziadek odszedł z tego świata, ale on był takim wyznacznikiem męskości. Niesłychanie dzielny, nawet w tych swoich ostatnich miesiącach i latach życia, kiedy doznał strasznego wypadku upadając z konia, prowadząc szarżę w filmie „Popioły” Andrzeja Wajdy. Dziadek jest stale obecny gdzieś tutaj obok mnie, a pisząc tę książkę był mi on jeszcze bliższy.
A pana mama?
– Mama mnie samotnie wychowała. Była najważniejszą osobą dla mnie oprócz moich córek. Była kobietą niezwykle dzielną. Jako łączniczka została aresztowana w Krakowie przez Gestapo i cudem uniknęła śmierci. Wielokrotnie cudem unikała śmierci. Kilka razy w swoim życiu była postawiona do rozstrzelania. Dopiero, jak odeszła z tego świata i jak pisałem książkę nagle uświadomiłem sobie, kim ona tak naprawdę była.
Odkrył pan również rodzinne romanse. Co to były za historie?
– (śmiech) Dla mnie to było duże zaskoczenie. Nagle odkryłem w archiwach dowód na to, że moja prababcia miała nieślubne dziecko, o czym oczywiście rodzina nie wiedziała. Odkryłem również, że pierwsze dziecko ze związku z moim pradziadkiem Stanisławem umarło. Właściwie urodziło się już martwe. Nie wiedziałem o tej tragedii rodzinnej. Musiałem to jakoś też rozwikłać i opisać w tej książce. O przygodach miłosnych mojego dziadka wiedziałem wcześniej, bo dziadek sam je opisywał w swoich wspomnieniach. Bardzo piękne, romantyczne, ale takie trochę pieprzne historie! (śmiech) Podziwiam moją babcię za dzielność i wytrwałość. Żyli ze sobą w miłosnym związku 50 lat!
Jaka jest pana ulubiona rodzinna anegdota?
– To jest tak ciekawe pytanie, nad którym szczerze mówiąc się nigdy nie zastanawiałem. Może taka ulubiona, ale dramatyczna to jest historia odbicia mojej mamy z obozu pracy. Była tam po powstaniu w 1944 roku i tam z tego obozu odbił mamę Cicho-Ciemny. Wydaje mi się, że był nawet trochę w niej zadurzony, bo mama była przepiękną kobietą. I odbił mamę podając się za esesmana. W sposób brawurowy wyprowadził mamę z tego obozu. Historia jest nieprawdopodobna. Jest opisana w szczegółach w tej książce i zachęcam, by się z nią zapoznać, bo to jest historia jak z najlepszego filmu akcji.
Tytułowej filiżanki nie ma. Czy jednak możemy ją z czymś utożsamić?
– Kiedy przyszedłem do mamy, ona już wtedy była częściowo na tamtym świecie, ale jeszcze półprzytomna i wtedy powiedziałem jej, że mam zamówienie, żeby napisać sagę rodzinną. Ona powiedziała mi, żebym napisał o tej filiżance po żołnierzu napoleońskim. Przeszedłem całą historię rodzinną i tej filiżanki nie znalazłem, ale skoro mama powiedziała, że była jakaś filiżanka po żołnierzu, która ostała się w naszej rodzinie, to prawdopodobnie ona gdzieś jest. Jeśli nie w formie fizycznej, to w formie metafizycznej gdzieś sobie krąży w kosmosie.