Nigdy nie myślałam, że zaangażuję się w takie pomaganie – przyznaje Justyna Domaszewicz, lublinianka, która należy do Armii Niny. W dobie pandemii pomagała nie tylko zdobyć pieniądze na najdroższy lek świata, ale również stała na czele lubelskiej akcji „Wzywamy Posiłki”. O tym wszystkim opowiedziała nam w szczerej rozmowie.

Mówi się o Tobie lubelska wróżka. Z czego to się wzięło?

– Lubelską wróżką nazwała mnie Kasia Bujakiewicz. Przez około 20 lat, jak tutaj mieszkałam mówili o mnie Niebieska Wróżka. Bardzo mi się podoba i jeden, i drugi przydomek. Oba te pseudonimy są nadane chyba z sympatii, a przynajmniej mam taką nadzieję. W ostatnim czasie ta „lubelska” to w kontekście tego, jak bardzo zaangażowałam się w różne działania w mieście.

Działasz charytatywnie już bardzo długo. Jak to się zaczęło?

– Gdybym miała wrócić do początków, to bym musiała opowiedzieć Ci historię o tym, jak moja najstarsza siostra, gdy pracowała w domu dziecka, a ja miałam wtedy kilka lat, przywoziła do nas do domu na święta podopiecznych z placówki. Albo o tym, jak po kryjomu zabierała nasze ubrania i zawoziła tym dzieciom. Albo musiałabym Ci opowiedzieć o tym, jak moja mama w moje urodziny jeździła po torcik wedlowski do Warszawy, bo on był w tamtych czasach prawdziwym rarytasem. Wiedziała, że bardzo go lubię i dzieliła go na bardzo małe kawałki, żeby każde dziecko, które przyszło mnie odwiedzić mogło dostać kawałek. Wychowałam się w takiej rodzinie, która zawsze pomagała innym. To nie jest dla mnie nic dziwnego, że się angażuje w takie działania.

Co Cię napędza?

– Wiara w ludzi i w to, że są dobrzy. Staram się często o tym mówić, że ludzie są dobrzy, bo taki świat sobie wybrałam. Świat z tą lepszą stroną i świat ludzi dobrej woli, których w nim jest więcej. Nie mam już siły i energii na to, aby tracić czas. Mam na co dzień pracę i wychowanie córki, ale jeśli mogę zrobić coś dla kogoś, co nic mnie nie kosztuje, to to robię.

Wydaje mi się, że nigdy nie masz wątpliwości, by zrobić coś w słusznej sprawie. Skrzyknięcie dużej grupy ludzi chętnych do pomocy to dla Ciebie nie problem.

– Historia tego, co robiłam do tej pory, za każdym razem wiązała się z budowaniem jakichś relacji. Jak patrzę wstecz to najbardziej się cieszę, że gdzie się nie obejrzę, czy to do byłego miejsca pracy, czy do grupy znajomych, czy do ludzi, z którymi byłam związana w inny sposób, to zawsze mam stamtąd bardzo dobre relacje. W momencie, gdy czegoś potrzebuję, oczywiście nie dla siebie (śmiech), bo o taką pomoc nigdy nie proszę, ale o coś dla innych, to nagle dostaję ogromne wsparcie od bardzo dużej grupy ludzi. Śmieszne sytuacje pojawiały się w akcji „Wzywamy posiłki”, gdy robiliśmy taką rywalizację na żarty, o to kto będzie wolontariuszem, bo w pewnym momencie nie tak łatwo było się tam dostać.

Takie było zainteresowanie?

– Tak. A teraz, kiedy Kasia Bujakiewicz wciągnęła mnie do Armii Ninki, a ja podałam to dalej do znajomych i pisze do mnie mnóstwo ludzi. Pytają co mogą zrobić, że jest taka i taka fundacja, co mogą przekazać na licytację,. Nie mówiąc o tym, że rozmawiamy dzień po tym, jak udało mi się zamienić dość dziwnie skonstruowany plebiscyt na osobowość 2020 roku. Wyróżnienia są oczywiście bardzo miłe, ale nie rozumiem dlaczego ludzie mieliby na mnie głosować płacąc pieniądze za SMS, bo to jest dziwne, więc pomyślałam, że gdyby znalazło się kilka osób, które chciałoby na mnie zagłosować to lepiej, aby wpłacały to do skarbonki Ninki. W efekcie, na początku tych wpłat pojawiało się bardzo dużo, ale potem wymyśliłam, że założę własną skarbonkę. I ona się zapełniła, bo uzbieraliśmy 5 tysięcy w niecałe 3 tygodnie.

To było oczywiste, że gdy wybuchła pandemia jakoś trzeba było wspomóc medyków?

– Tak, chociaż nie wiedziałam, że to zrobię. Miałam zupełnie inny pomysł na spędzenie pandemii. Jak okazało się, że wszystko się zamyka to zamknęłam się też z córką w domu. Najpierw oczywiście bohatersko wyruszyłam po zapasy! (śmiech) Kupiłam tak jak wszyscy dużo papieru toaletowego, tylko nie kupiłam ryżu i makaronu, bo nie umiem gotować. Myślałam, że nadrobię zaległości książkowe, ale wtedy Maciek Woć napisał na swoim Facebooku, o tym, że coś jest nie tak, bo my się możemy zamknąć w domu i stworzyć ten bezpieczny azyl, a pracownicy służb medycznych nie mogą sobie na to pozwolić. Wielu z nich zostawało w pracy, bo chciało, a część, bo musiało. Pojawiały się tam ogniska koronawirusa i dyżurowali non stop. A że jest to przedsiębiorczy, młody człowiek to zorganizował taką akcję „Wzywamy posiłki”, aby nie tylko wspomóc lekarzy, ale i pielęgniarki, salowe, ratowników medycznych, dyspozytorów pogotowia, laborantów, którzy badali covidowe próbki. Gdzieś w swoim dotychczasowym lubelskim życiu ocierałam się o gastronomię, bo prowadziłam kawiarnie, imprezy kulinarne jako konferansjerka. Lublin jest dużym miastem, ale na tyle małym, że się tu wszyscy znamy. Pomyślałam wtedy, że puszczę to info w świat i na pewno ktoś się z Lublina zgłosi.

Zgłosiło się bardzo wiele osób z tej branży?

– Nie spodziewałam się tego, co się wtedy wydarzyło! Jestem hiperaktywna w mediach społecznościowych, bo w nich też pracuje i to co się wtedy wydarzyło na moim profilu, ten odzew lubelskich lokali gastronomicznych, restauracji, firm cateringowych. To było coś nieprawdopodobnego! Było nie tylko wzruszające, ale i budujące, bo pamiętajmy, że oni w tym samym czasie dostali strzała o treści „zamykamy się”. Wielu z nich nie miało jeszcze wtedy nawet dowozów. Teraz, kiedy rozmawiamy o tym półtora roku później widać dopiero, jaką skalę ma ten dramat. Już o północy, gdy otworzono ogródki gastronomiczne wielu lubelaków wyruszyło spotkać się ze znajomymi, bo wszyscy są tego stęsknieni, ale jak wyjdziecie z domów to zobaczycie ilu waszych ulubionych knajp już nie ma. Zniknęli, bo nie dali rady i może właśnie wtedy dotrze do nas skala tego problemu i tego, jak oni walczyli o to przetrwanie. W tej trudnej sytuacji mieli ogromną chęć pomocy, a Lublin tutaj bardzo się wyróżnił. W innych miastach też działała ta akcja, bo miała charakter ogólnopolski, wspierały nas duże korporacje, ale nie jest tajemnicą, że w Lublinie ilość małych, rodzinnych firm i tych mniejszych lokali była zaskakująco duża. Jak to wszystko policzyliśmy to 91 firm i lokali włączyło się w tę akcję.

Teraz włączasz się w pomoc dla Nineczki Kropeczki. Jak poznałaś Ninę?

– Poznałam Ninę przez Kasie Bujakiewicz, bo zaprosiła mnie na spotkanie z tatą Ninki. Jej historię znałam już wcześniej, bo opowiedzieli mi o niej Ania i Daniel Pieczułowie, którzy prowadzą Garmażerkę Smaq i poznałam ich w akcji „Wzywamy Posiłki”. Nina jest siostrzenicą ich kolegi, więc już o niej wiedziałam i nawet wystawiałam coś na licytację. Natomiast nigdy nie myślałam, że zaangażuję się w takie pomaganie. Nie mam żadnych zasad, że temu pomogę, a temu nie, ale nigdy się nie angażowałam w takie historie, bo jestem w tym wszystkim bardzo emocjonalną osobą i jest to dla mnie duże obciążenie. Jak dostawałam na Facebooku posty fundacji, które zajmowały się chorymi dziećmi to ich nie czytałam, bo zawsze mnie to bardzo frustrowało, że nie mam pieniędzy, które mogłabym wpłacić na leczenie. Tutaj też miałam wiele obaw. Historia Niny i jej rodziców, którą opowiedział mi Tomek Słupski, energia i chęć pomocy, pomysły i taki mocny kopniak, który wniosła do tego wszystkiego Kasia, nie mogło się inaczej skończyć niż jakimś współdziałaniem! (śmiech) Cieszę się, że moje kontakty i kreatywność pozwoliły tę akcję podać dalej. Graliśmy nawet w taką grę „podaj dalej” w mediach społecznościowych, zagrał w nią zarówno prezydent Lublina, jak i burmistrz mojego rodzinnego Szydłowca. To było naprawdę bardzo wzruszające.

Poszły za tym wszystkim konkretne wpłaty?

– Spotkałyśmy się wcześniej na „Walentynkach dla Ninki”, gdzie była trzygodzinna transmisja na żywo, którą zaaranżowaliśmy jak studio śniadaniowe. Gospodarzem była Kasia Bujakiewicz i Marcin Wójcik. Oboje rzeczywiście fantastycznie byli do tego stworzeni. W połączeniu z zaproszonymi gośćmi, wśród których było naprawdę wielu wspaniałych ludzi, zebrali prawie 70 tys. zł, w tym z rewelacyjną aukcją wystawioną spontanicznie przez Rafała Cieszyńskiego, czyli z wizytą na planie „Ojca Mateusza”. Za ponad 20 tysięcy wylicytowała ją blogerka Janina Bąk wraz ze swoją armią Niny. Łukasz Jemioła napisał też dla Niny nieprawdopodobną piosenkę, która zaczyna się od słów „Cześć jestem Nina, Nina z Lublina”. Po tych wzlotach i euforiach, które mieliśmy w ciągu ostatnich miesięcy, jak spojrzeliśmy na ten zielony pasek na portalu siepomaga.pl to złapaliśmy trochę doła. Człowiekowi się wydaje, że już wszyscy znają Ninkę, że każdy już wpłacił przynajmniej złotówkę, czy ile mógł, a wciąż nie ma 9,5 miliona.

To tak naprawdę niewyobrażalna kwota…

– Śledzę na bieżąco to co relacjonują rodzice Niny. Nie chce nawet myśleć, z jakim dramatem muszą się mierzyć na co dzień. Myślę, że są wspaniali i bardzo dzielni. Walczą teraz o zdrowie swojego dziecka. My nie znamy całego procesu rehabilitacji, obaw o to, że jak się Nina przeziębi to czy będzie miała siłę sama odkaszlnąć. Wstrząsnęło mną to, że na stronie Niny pojawiła się taka informacja, że zarówno w grupie licytacyjnej, jak i na fanpage’u jest już nas tyle, że gdyby każdy wpłacił 16 zł to mielibyśmy już te 9,5 miliona. Wiele osób się w to zaangażowało, ale nadal tego nie zebraliśmy. Brakuje w tej chwili 4,5 mln.

16 zł to nie dużo.

– Dokładnie. Z jednej strony promujemy bardzo tę akcję w mediach, ale nie chce tego sprowadzać do targetowania do grupy docelowej, bo tak naprawdę nie wszyscy zobaczyli ten post. Mówiłam później do znajomych, że 16 zł od każdego z nas i to mamy. Wiele osób mi mówiło, że tego nie widziało. Jeszcze długa droga przed nami, chociaż nie mamy już wiele czasu, bo najtrudniejsze jest to, że pieniądze trzeba zdobyć do 13,5 kg. Tylko do tej wagi można podać ten lek. Niestety firma, która produkuje ten lek też nie zgadza się na to, aby teraz podać pierwszą część. Moglibyśmy już do końca życia zbierać te pieniądze, ale mieć większy komfort. Gdyby można było organizować koncerty charytatywne byłoby o wiele łatwiej, a artyści bardzo chętnie się w to włączają.

Pandemia wszystko skomplikowała?

– Przez pandemię Nina została tak późno zdiagnozowana. Żeby nie popadać w pesymistyczne tony, to myślę, że kiedy będziecie czytać tę rozmowę to będzie już wszystko wiadomo, bo mamy w zanadrzu jedną taką petardę. Wchodzimy na plan filmowy, a przy tym filmie pracują wspaniali ludzie. Jest to bardzo duża szansa dla Niny, a wszystko to robimy z inicjatywy Piotra Tomali, który ofiarował na licytację wiele rzeczy. Wszystko będzie dużą niespodzianką i mam nadzieję, że ten film pozwoli nam dodać energii tej akcji. Wiem, że cały czas potrzebujemy cudu. W lutym mówiłam, że rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki, a na cud czekamy do końca marca, bo miałam nadzieję, że wtedy już to się uda. Jednak już w połowie miesiąca było wiadomo, że to się nie uda. Życie to mocno zweryfikowało, ale nie tracę nadziei. Chciałabym żeby tej nadziei nie tracili też wszyscy ci, którzy wpłacają chociaż minimalne kwoty do tej skarbonki.

Wiele rozmów, pomysłów i spotkań odbywasz przed napisem I Love Lublin. To szczególne miejsce?

– Ten napis wyszedł przypadkowo (śmiech) Podobno dużo dobrych rzeczy się przy nim zaczyna. Łączymy siły dla Niny, ale nie da się nie zauważyć tego, że działamy w Lublinie, a to miasto pozwala na bardzo wiele. Tutaj ludzie mają coś w naturze takiego, że do tego pomagania nie trzeba ich dwa razy namawiać. Na tym napisie jest „I love Lublin”, bo myślę, że wszyscy kochamy to miasto. Kocham wszystkich ludzi, którzy tu mieszkają i to, że mam możliwość robić tu to, co robię. Nie wiem, czy gdzie indziej miałabym taką szansę. Historia Niny jest lubelska i tych ludzi, którzy jej pomagają również. Historia tych restauracji, o których wcześniej mówiłam także. One znalazły się w bardzo trudnym położeniu, bo były zamknięte przez ponad pół roku, a i tak włączają się w akcję dla Niny w postaci weekendowych voucherów na pizzę, z których dochód jest przeznaczony na jej leczenie. Niektórzy oddawali nawet swój jednodniowy utarg, czyli wszystko to co pojawiło się w kasie. Nie traćmy nadziei, bo właśnie z takich małych kroków składa się ta zbiórka.

Wydaje mi się, że jak już się zrobi coś dla jednej osoby to się w to wsiąka. Później chce się pomagać więcej i więcej.

– Jest coś takiego. Mam takiego przyjaciela, który ostatnio też bardzo dużo zrobił i jest mocno zaangażowany w zbieranie pieniędzy dla Niny i on mi powtarza, że nie ma rzeczy niemożliwych. Z jednej strony jest to wspaniałe, ale też może być mylące. Trudno jest niektóre rzeczy zrobić. Do tej pory nie jestem pewna, czy mam wystarczająco dużo siły na to, aby się angażować w takie historie. Jakiś czas temu trochę przycichłam, bo chciałam trochę odpocząć, bo to duży bagaż, a później sama i tak proponuję jakieś rzeczy i wchodzę w to dalej. Musimy coś zrobić wszyscy razem, aby zakończyć to sukcesem.

Cierpienie dziecka wzbudza o wiele większe emocje i trudno jest na to patrzeć, gdy ma ono przed sobą całe życie.

– Dla mnie to jest też bardzo trudne, bo wychowuję osiemnastoletnią, wspaniałą dziewczynę, która na szczęście jest zdrowym dzieckiem. I codziennie, jak wracam do domu nie zawsze mając dla niej czas, to myślę sobie, że nie ma nic gorszego niż choroba dziecka dla rodzica. Dlatego jeszcze bardziej chcę zrobić coś dla tej małej kruszynki, która mnie naprawdę rozczula. Tomek wczoraj wieczorem, jak ją usypiał i zapytał się czy chce powiedzieć cioci Wróżce dobranoc i Nina coś tam mówiła, nie wiem co dokładnie, bo nie zrozumiałam, ale już powiedziałam, że muszę kończyć, bo wiedziałam, że za chwilę się rozbeczę. Widzę to tak, że Nina skrzykuje nas wszystkich za jakiś czas pod ten napis, przychodzi na własnych nóżkach, jej brat Mikołaj trzyma ją za rękę i wszyscy się cieszymy, że to się udało. Chce, aby Ninka przyszła za pół roku, czy za rok sama pod ten napis “I Love Lublin” i żeby powiedziała dziękuje.

Fot. Dominika Polonis

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments