Spójrzcie w oczy małej Yany. Mój obiektyw sprawił, że na chwilę przestała płakać. Szkoda, że tylko na chwilę. Takich maluchów jak Yana tego dnia na granicy widziałam mnóstwo. Zwykle na rękach umęczonych podróżą matek, często w towarzystwie rodzeństwa.

Był pierwszy dzień marca, szósty dzień inwazji Rosji na Ukrainę. Chłodny poranek. Podróż na granicę zajęła nam nieco ponad dwie godziny. Nasz „konwój” składał się z trzech lekkich wozów Ochotniczej Straży Pożarnej. W każdym z nich po dwóch strażaków ochotników. Zadanie było jasne – należało przewozić uchodźców z granicy do punktów recepcyjnych. W każdym z busów było po osiem miejsc. Tego dnia przewieźliśmy dziesiątki uchodźców i tyle samo ludzkich tragedii.

Pomogliśmy rodzeństwu, które samotnie, pieszo przekraczało granicę, aby już tu, w Polsce spotkać się z mamą. Tata walczy w Ukrainie. Z całej czwórki najbardziej świadoma sytuacji była najstarsza siostra. Na jej twarzy malowało się ogromne zmęczenie, blada skóra twarzy kontrastowała z zaczerwienionymi oczami. Zapytałam czy dobrze się czują, czy nie potrzebują pomocy lekarza. Nie mówili po polsku, ani po angielsku. Udało nam się dogadać na migi. Byli szczęśliwi, że znaleźli się już w Polsce. Kiedy zapytałam o to, czy mogę zrobić im zdjęcie, nie tylko się zgodzili, ale także uśmiechnęli się do aparatu, a najmłodsze dziewczynki niemal naturalnie ułożyły palce dłoni w kształt litery V.

Przewieźliśmy grupę młodych mężczyzn, jak okazało się w trakcie rozmowy – studentów medycyny. W podróży byli już cztery doby. Na granicy spędzili więcej czasu niż inni. Dziwnym trafem nikt nie chciał ich zabrać. Stali na chłodzie kilka godzin, czekając cierpliwie, aż przyjdzie ich kolej. Ta niestety nie przychodziła. Byliśmy wtedy jedynymi, którzy przewieźli tych ciemnoskórych chłopaków do punktu recepcyjnego. Na miejscu usłyszeliśmy osobliwe podziękowanie o treści: „Takich nam tu nie przywoźcie” oraz kilka mocniejszych zwrotów.

Pomogliśmy dzieciom z domu dziecka na Wołyniu, z których najmłodsze nie potrafiło jeszcze chodzić. Te nieco starsze były zmęczone, ale radosne. Opiekunki zaś wyraźnie przestraszone i zdezorientowane. Nie wiedziały co robić, nie wiedziały co czeka na nich w Polsce. Gdzie spędzą kolejne godziny, dni, tygodnie. Kiedy kilka godzin później zajrzałam do nich w punkcie recepcyjnym, wydawało się, że stres nieco zelżał, a możliwość wypoczynku w ciepłym miejscu przyniosła chwilowe ukojenie.

Zabraliśmy kobietę, dla której Polska była jedynie krajem tranzytowym, kierowała się bowiem dalej – do córki w Estonii. –„A bagaż?” – zapytałam. „E to wsio.” – odpowiedziała wskazując na swój niewielkich rozmiarów plecak. W środku mógł zmieścić się co najwyżej portfel, telefon i butelka wody. Telefon faktycznie tam był, a w nim zdjęcia, które oglądałyśmy podczas drogi do punktu recepcyjnego – z wnukiem, córką, zięciem. Ale i zdjęcia pięknego domu, do którego być może już nigdy nie będzie można wrócić.

Jechała z nami kilkupokoleniowa rodzina, mająca już bilety lotnicze do Kanady, gdzie czekać miał na nich syn. Najstarsza z nich, która żartobliwie mówiła sama o sobie „babuszka” nie przestawała nam dziękować. Za pomoc z wejściem do samochodu, z wyjściem, za sam przewóz. Mimo długiej podróży miała w sobie ogrom wdzięczności, którą nieustannie okazywała. U jej boku czuwała wnuczka, młoda dziewczyna, nieco speszona sytuacją. Mama dziewczyny na kolanach trzymała transporter z kotem. Żartowaliśmy, że to najważniejszy pasażer. Dojrzały mężczyzna, ojciec i, co było widoczne – głowa rodziny, uważnie przyglądał się każdej mijanej ulicy, co chwilę zerkając do telefonu. – „Macie szczęście” – powiedziałam. – „Nie mamy. Nasza córka została w Kijowie. Nie chciała opuścić męża.” Odparł mężczyzna, a jego twarz zalała się łzami.

Spójrzcie w oczy małej Yany. Tam to wszystko jest.

Autor: Ilona Dąbrowska

Fot. Ilona Dąbrowska

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments