Adam’s Peak…już sama nazwa kojarzy się z rajem, być może utraconym, ale zawsze to raj. Ta najbardziej znana góra na Sri Lance, jest piątą co do wielkości na wyspie. Jej wymiary nie są może zabójcze, w końcu ma raptem 2243 m.n.p.m, jednak samo wejście na szczyt przez wiele kilometrów, będzie wzbudzało szybsze krążenie krwi i wypoci z Was hektolitry potu.

Lokalizacja w południowej części wyspy jest nie bez znaczenia, nie można tam dotrzeć niczym innym jak samochodem, autobusem, helikopterem 😉 Jeżeli zależy Wam na oglądaniu wchodu słońca, to w grę wchodzi jedynie pierwsza opcja. Podróż musicie zacząć bardzo wcześnie. My, mieszkając w okolicy Galle, musieliśmy wyruszyć po 20 wieczorem, aby na miejscu być około 2 nad ranem. Pragnę zaznaczyć, że bycie na miejscu, to nie sam szczyt, ale wejście na szlak.

Na górę wiedzie 5 tysięcy schodów! Dużych małych, niskich, wysokich. Rozpalą Wasze mięśnie ud do czerwoności. Po godzinie będziecie wyzywać otaczającą rzeczywistość, jednak jak już zaczęło wspinaczkę, to wypadałoby ją zakończyć. Nie będę Wam pisała czy warto, czy nie warto. Każdy z nas jest inny, ma inne oczekiwania i gusta. Wychodzę z założenia, że wszystko najlepiej oceniać osobiście. Nikt przecież nie zna Was lepiej, niż Wy sami? 🙂 Jednak jak już tarabaniliście się taki kawał świata, to może jednak zobaczyć ten wschód słońca?

Dla ciekawskich!

Wzgórze ma kilka nazw. Najczęściej jest nazywane Adam’s Peak, co nawiązuje do Adama, który rzekomo właśnie tutaj postawił stopę, będąc uprzednio wygnanym z raju. W języku synagleskim wzgórze nazywane jest Sri Pada, czyli święty odcisk stopy pozostawiony przez Buddę. Hindusi twierdzą, że to odcisk stopy Shivy. Najbardziej poetycka jest nazwa Samanalakande – Góra Motyli, to właśnie tam kierują się motyle, by zakończyć swój żywot. Bez względu na to z czym lub z kim utożsamiana jest nazwa, wzgórze będzie miejscem, do którego będą nadal pielgrzymować mieszkańcy wyspy.

Adam’s Peak to bowiem cel licznych pielgrzymek, zaczynają się w grudniu i trwają do festiwalu Vesak w maju. Styczeń i luty to miesiące najbardziej oblegane i na szlaku może robić się tłoczno. Co ma z całą pewnością swój urok, bowiem jest to jedyna okazja, by zobaczyć żarliwą wiarę mieszkańców i lokalne obrzędy religijne.

W sezonie droga jest oświetlona przez sznury świateł. Niektórzy wyruszają z oddalonych o 30 km miejscowości, aby swoją drogę do świętego miejsca uczynić bardziej wymagająca, karkołomną.

Punktem kulminacyjnym jest wschód słońca, na który wszyscy czekają. Najpierw nieśmiały, a potem spektakularny.

Ile zajmuje wejście na górę?

Dla osób, które mają kondycję będzie to około 2-2,5 godzin. Pięć tysięcy stopni robi swoje, jest to mozolne wdrapywanie się w górę. Wystarczą zwykłe trampki, bo droga jest murowana – co mnie zaskoczyło, bo spodziewałam się wejścia podobnego do tego na Śnieżkę. A tu niespodzianka:) Nie ma się co dziwić, przy takich tłumach zwiedzających, chodzenie po błotnistych, udeptanych szlakach byłoby kłopotliwe i czasami na pewno niebezpieczne.

O której wyruszyć na szczyt?

Warto zacząć wdrapywać się po 2:00. Bycie tam zbyt wcześnie wyziębi Was. Na górze troszkę wieje, poza tym spocone ciało i ubranie będą potęgowały uczucie chłodu. Warto zabrać koszulkę na przebranie. Ta pierwsza będzie mokra, zapewniam Was. Droga w dół być może nie wzbudzi takich emocji, na pewno najbardziej wytrzymałe kolana poczują wysiłek, przy pokonywaniu kilku kilometrów po schodach w dół.

Poza sezonem droga jest nieoświetlona, dlatego koniecznie zabierzcie ze sobą latarki, co by nie wybić zębów na schodach. Ciemność ma swoje plusy, nie widzicie jak daleko jest co celu. Gdybym wchodziła na wzgórze w dzień, to miałabym zupełnie inne podejście do gramolenia się na górę. A tak, panujący mrok umiejętnie znieczulał i nie zniechęcał jeszcze bardziej.

Wchodzimy!

Zaczyna się całkiem niewinne, kilka schodów, a potem prosty chodniczek. Przez głowę przechodzą myśli: „łeee, nie jest tak ciężko”. Początkowo towarzyszą światła z kapliczek na szlaku, mijamy puste kramy, opuszczone budy, w których zapewne sprzedają pamiątki. Jednak jesteśmy poza sezonem, całe szczęście. Wkraczamy w ciemność, dzięki światłu czołówek wiemy gdzie iść. Dookoła mrok, noc, słychać tylko odgłosy buszu, jakiś strumyczek i nasze sapanie. Krok za krokiem, krok za krokiem i tak 5 tysięcy razy. Końcówka na dobicie jest praktycznie pionowa, ale po co uprzedzać fakty:) Nie będę Wam psuła zabawy. Po drodze można napić się herbaty, przekąsić coś, bowiem w środku nocy na szlaku znajduje się bar. Słodka herbata potrafi poprawić humor i potem idzie się ciut lżej. I ta radość na końcu – bezcenna.

Jak i wejście, to i zejście. Teraz przynajmniej coś widać. Schodzimy z nieba na ziemię, Słońce suszy ubranie, Wschód Słońca jest już przeszłością, ale na szczęście mamy to na zdjęciu. Potem będzie można powspominać. Teraz trzeba się skupić na zejściu i tup tup tup, znowu 5 tysięcy razy. Jednak promienie słońca, buddyjskie stupy, bramy, pomniki, wszystko to wynagradza trzęsące się uda. I w sumie dla takich chwil warto żyć.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments