Aktorka Anita Sokołowska urodziła się w Lublinie. Wielu widzów zna ją jako Lenę Starską z „Na dobre i na złe” i Zuzę z serialu „Przyjaciółki”. O Lublinie, dzieciństwie i swoich ulubionych miejscach rozmawialiśmy z aktorką na Arenie Lublin podczas 70. edycji Klubu Odpowiedzialnego Biznesu, gdzie była gościem specjalnym.
Rozmawiamy w Lublinie, gdzie się urodziłaś i mieszkałaś. Teraz wracasz do miasta po kilku latach. Dostrzegasz jakieś zmiany?
– Lublin bardzo się zmienił! W momencie, w którym ja wyjeżdżałam stąd na studia aktorskie do Łodzi to przyznam szczerze, że miałam taką myśl, żeby uciekać z tego miasta. Wtedy nie za dużo tutaj się działo. Ale kilka lat temu miałam tutaj premierę swojego monodramu „Komornicka biografia pozorna” i ten powrót po tych 14 latach był dla mnie wspaniały! Miałam taką myśl, że może trzeba tu wrócić, trzeba tu trochę popracować i pomieszkać. Dlatego, że Lublin się pięknie zmienił w sensie wizualnym. Stare Miasto jest wspaniale odnowione. Kiedyś z mamą poszłyśmy w ciągu dnia, nawet nie w weekend, a tu pełno ogródków, wszyscy siedzą, rozmawiają… Właściwie trudno było nam znaleźć wolne miejsce, a to świadczy o tym, że ludzie się tu dobrze czują. Chcą korzystać z tej przestrzeni społecznej. Poza tym lubelski teatr ma od dłuższego czasu bardzo dobry okres, więc z bardzo dużym sentymentem wracam do Lublina!
W jakie miejsca lubiłaś chodzić, jak byłaś dzieckiem?
– (śmiech!) Przede wszystkim Ogród Saski! Bo to mi się kojarzy z niedzielnymi wypadami, spacerami mojej rodziny, karmieniem gołębi. To też jest niesamowite, bo Ogród Saski jak wtedy do niego chodziłam to był pełnym ogrodem pełnym zakamarków, gdzie się można było skryć i bawić w różne zabawy. No a teraz, kiedy zabrałam mojego syna na spacer to tak (śmiech) wszystko się zmniejszyło i skurczyło! To jest takie śmieszne, że im my jesteśmy starsi, to te rzeczy i te przestrzenie wokół nas się kurczą. Było kino Kosmos, do którego uwielbiałam chodzić, kasyno wojskowe, gdzie z tatą też co niedzielę chodziliśmy na poranki filmowe. Też strasznie to miejsce lubiłam. Nasze Stare Miasto jest piękne! Tam można się naprawdę zagubić, zapodziać. Miałam swoje ulubione balkony, na których się chowaliśmy, jak był deszcz. No pierwsza kawa, kakao, wino wypite w Czarciej Łapie, przesiadywanie w Old Pubie… Tak, moim numerem jeden było Stare Miasto (śmiech).
Jako dziecko nie potrafiłaś podobno „usiedzieć w miejscu”. Jakie przygody najbardziej lubiłaś wymyślać?
– Przygody to ja raczej odbywałam w czasie wakacji, bo w trakcie roku szkolnego raczej nie miałam na to czasu ze względu na to, że bardzo mocno byłam zaangażowana w Społeczne Ognisko Baletowe i właściwie od momentu jak w podstawówce rzeczywiście ten taniec stał się moją pasją, to bardzo dużo czasu na to poświęcałam. Sprowadzałyśmy albumy baletowe z Rosji wtedy. Tak naprawdę przestrzeń tańca, baletu, znajome z tego ogniska baletowego… To było moją przestrzenią. Na przygody był czas podczas wakacji. Moja rodzina pochodzi spod Białej Podlaskiej i jeździłam tam do Wisznic z siostrami ciotecznymi. Bardzo różne rzeczy tam wyczyniałyśmy. Począwszy od teatrzyków, zapraszałyśmy całą ludność stamtąd. Za jakieś jabłka sprzedawałyśmy bilety, robiłyśmy teatr, takie pokazy dla sąsiadów. Wszystkie zabawy z „Dzieci z Bullerbyn” tam odbywałam. Dla mnie to było magiczne! Wakacje były magicznym czasem.
A najgłupszy pomysł z dzieciństwa?
– Najgłupszy? (śmiech) No chyba wiem! To chyba było, jak byłam chora na ospę i zostałam sama w domu i wtedy była taka modna fryzura małpowłoszka. Czyli z boku tak na Limahla wycięte, a nad uszami wystrzępione i ciut dłuższe z tyłu. I to się nazywało małpowłoszka. I postanowiłam sobie zrobić tą fryzurę. No i jak tak cały dzień siedziałam w tym domu, to jak mama wróciła (śmiech) to mnie po prostu nie poznała! Bo wcześniej miałam długie włosy. Ale najgorsze było to, że jak poszłam do szkoły, to ktoś powiedział, że rzeczywiście widać, że na ospę chorowałam, bo ta fryzura po prostu przypominała takie ścięcie w czasie choroby. To chyba była najgłupsza rzecz! (śmiech)