Do słabo oświetlonej sali, w asyście dwojga ludzi, wchodzi dziarski staruszek. Można by rzec – leciwy pan, który wiele w życiu przeszedł. Może nawet zbyt wiele. Ale z jego twarzy nie schodzi uśmiech. Grzecznie pozuje do zdjęć. Macha na powitanie. Jak to senior – słyszę za plecami – lubi kiedy zwraca się na niego uwagę. Ale coś mówi mi, że to nie ten typ. A kiedy siada w fotelu i wyciąga z kieszeni obozową czapkę – jedną z ostatnich pamiątek odległej przeszłości, coś się w nim zmienia. Dopiero po jakimś czasie założy ją na głowę i zapyta: chcecie zdjęcie w czapce? Tak to się wtedy nosiło. Każdy więzień taką miał – dodaje.

Stare dzieje

Pan Leszek Zabłocki ma dziś 95 lat i jest jednym z ostatnich świadków holocaustu. – Kiedy wybuchła wojna miałem dokładnie 15 lat. Cztery lata później trafiłem do pierwszego obozu koncentracyjnego. Potem był jeszcze Gross Rosen i Leitmeritz. Jak widać, przeżyłem wszystkie, choć traktowano nas różnie i nie raz dostawałem baty za najdrobniejsze przewinienie. Nigdy jednak nie chciałem robić z siebie ofiary tego chorego systemu – wyjaśnia, gestykulując przy tym co nie miara.

Na świat przyszedł późnym latem 1924 roku, w stolicy. Dzięki zaradności rodziców po opuszczeniu ostatniego obozu koncentracyjnego wrócił do rodzinnego domu na Żoliborzu, który nie został zrabowany i zdewastowany. Za tymi ścianami i wysłużonymi meblami tęsknił w obozach zagłady. Tu przecież spędził całe dzieciństwo i przygotowywał się do matury.

W 1942 roku funkcjonariusze tajnej policji wyważyli drzwi. Szukali go od dawna. Był oskarżony o działania konspiracyjne. Ignorując prośby matki i ojca, zawlekli go nocą do Pawiaka. Był wtedy w klasie maturalnej. W pojedynczej celi spędził cztery miesiące.

– Pawiak zaczął się od gwałtownego przesłuchania. Nie byłem torturowany, ale bito mnie grubymi kijami, gdzie popadnie. Miałem rozbitą głowę, a ręka, którą zasłaniałem się przed ciosami spuchła tak bardzo, że przez długi czas nie byłem w stanie nią poruszać. Byłem tak zdezorientowany, że musiałem pytać więziennych funkcjonariuszy gdzie jestem. – Uśmiecha się przy tym, choć opowiedziana historia mrozi krew w żyłach. – Pojawiła się samotność. W pojedynczej celi nie mogłem z nikim rozmawiać – dodaje opuszczając głowę. – Ale w obozach to się zmieniło.

Szkoła przetrwania

– Przebywanie w izolacji stwarza specyficzne warunki. Nieludzkie. Pojedyncza cela i kołacząca się w głowie myśl: co będzie dalej? były chwilami nieznośne. Kiedy człowiek nie wie, czy przeżyje, zostanie skazany na śmierć, wywieziony do obozu czy powieszony na balkonie, są dwie możliwości: utrzymać kondycję psychiczną i fizyczną albo poddać się i czekać, tracąc resztki sił i nadziei.

Przeżycie Zabłocki zawdzięcza wyłącznie sobie. On nie pozwolił się złamać. Wielu jego kolegów nie wytrzymało. Ćwiczył codziennie. Bez względu na siniaki, krwiaki, ból i stojący obok kubeł na nieczystości. Sto przysiadów o poranku otrzeźwiało lepiej niż więzienna lura i 200 gram chleba. Po apelu meldował się. W języku niemieckim. Tylko ten był dopuszczalny. Pół minuty na nabranie dzbanka czystej wody z toalety, która znajdowała się na końcu korytarza. Raz w tygodniu prysznic. Warszawski Pawiak niemal nie różnił się od obozów. Dla niektórych okazywał się nawet znacznie gorszy. By podnieść morale więźniów od czasu do czasu ktoś krzyczał „Alianci wylądowali w północnej Afryce”. Na lęk przed kolejnym przesłuchaniem pomagały wizyty u lekarza, który zszywał, nakładał maści, podawał syropy. Do dziś, gdzieś pod włosami, pan Leszek skrywa inną pamiątkę z okresu niewoli: ślad po drenie, którym więzienny medyk odprowadzał z rany na głowie krew i ropę.

Fot. Ewelina Krzykała (3)

W poszukiwaniu straconego czasu

Każdy dzień w Pawiaku wyglądał tak samo. Nawet przerywniki w postaci wyrywania więźnia na przesłuchanie, dało się niekiedy przewidzieć. Dobrym pomysłem na bezczynność, która doprowadzała do szaleństwa, było prowadzenie kalendarza.

– Żeby się nie zatracić. Kalendarz pisałem na ścianie. Wśród rzeczy, które znajdowały się w celi, była stara, zardzewiała śmietniczka. Kawałek metalu udało mi się któregoś dnia ułamać i wyostrzyć na betonowej posadzce. Za jego pomocą mogłem wyryć na odartej z farby ścianie datownik. Z kolei z fatalnej jakości chleba razowego ulepiłem sobie raz warcaby! Nie szachy! Warcaby, bo w te mogłem grać sam.

Biblię i podręcznik do nauki niemieckiego znał na pamięć. Te więzień mógł otrzymać w paczce z zewnątrz. Wszystkie inne książki były zakazane. Niemiecki znał jednak już wcześniej. Jego matka, warszawska nauczycielka, mawiała: każdy Polak musi znać dwa obce języki: niemiecki i rosyjski, żeby zawczasu wiedzieć, z której strony dostanie po głowie. I rzeczywiście, ta wiedza przydała mu się podczas trzyletniego pobytu w więzieniu i obozach śmierci.

Do obowiązków więźniów należało utrzymanie porządku w celi. Przez zakratowane okno celi nie można było wyglądać. Groził za to stryczek. Kiedy więc funkcjonariusz w białych rękawiczkach zorientował się, że pod kratami zebrał się kurz (co z jednej strony potwierdzało, ze więzień nie naruszył regulaminu i nie zbliżał się do okna, z drugiej jednak wskazywał na nieporządek), nakazywał wykonywanie karnych ćwiczeń. – Po pewnym czasie nauczyłem się jednak potajemnie przez moje małe okienko patrzeć. Stawałem w odpowiedniej odległości i pod takim kątem, by co nieco zobaczyć.

Wszędzie karmili tak samo

Temat obozów zagłady nie zbija go z tropu. Wręcz przeciwnie. Zabłocki opowiada o tym, jak wyglądał transport, baraki, codzienna praca. – Nigdzie, ani w Pawiaku, ani tym bardziej w obozach zagłady, gdzie golono cały zarost na ciele, nie nabawiłem się wszawicy. A jednak dostawaliśmy zawszone ubrania. Nie wiem jak oni je prali i dezynfekowali, ale na ciele nie mieliśmy nic, a po ubraniach chodziły jakieś wszy.

Obozowa rzeczywistość nie napawała nadzieją. Jedynie poczuciem rezygnacji. Kiedy trafił na Majdanek, pierwszą biegunkę głodową miał już za sobą. Kilka miesięcy wcześniej pochorował się cały Pawiak. Tu jednak było znacznie gorzej. Tu nie tylko się chorowało. Tu się umierało. Po cichu. A ciała palono lub zakopywano. Nie informowano rodziny, wszyscy więźniowie byli tylko kolejnymi numerami. Jak się któryś nie nadawał do pracy, od razu szedł na odstrzał. Reszta, skrajnie chuda i wynędzniała pracowała do śmierci, która stawała się wybawieniem. W obozach zagłady panowały zupełnie inne reguły.

– Karmili wszędzie tak samo podle. Nie było różnicy czy to obóz w Polsce czy w Niemczech. Lura i pajda chleba na śniadanie, później zupa, którą nazywaliśmy wodną przez jej nad wyraz przejrzystą konsystencję i brak smaku, wieczorem znowu lura. Na Majdanku, gdzie pracowałem jako ogrodnik, od czasu do czasu mogłem wymieniać się z więźniami, którzy przygotowywali karmę dla psów na marchewki. Raz kiedy jeden z psów zdechł, postanowiliśmy spróbować jego mięsa. Tam każdy był głodny. Dzisiaj trudno to pojąć. Ale nie zjedliśmy. Nie daliśmy rady przezwyciężyć smrodu, jaki to mięso wydzielało.

Poza granicami człowieczeństwa

Do obozu przewożono ich bydlęcymi albo towarowymi wagonami. Były to olbrzymie transporty, liczące nawet po kilka tysięcy osób. Najpierw stało się na dworcu wschodnim. Później prawie cały dzień, albo i dłużej, jechało się z biletem w jedną stronę. Zabłocki takich biletów dostał aż trzy. Czwarty, powrotny, był równoznaczny z wyzwoleniem i powrotem do Warszawy.

W siarczysty mróz, ubrany jedynie w więzienne łachmany, dojechał do Majdanka w styczniu 1943 roku. Żeby się rozgrzać, chodzili w kółko po zimnej posadzce wagonu. Rozpalili nawet niewielkie ognisko, kiedy starsi towarzysze podróży podpowiedzieli, że papier schowany pod ubraniem trzyma ciepło. – Wypróbowałem, to prawda! Najlepszy był papier po cemencie, gruby i nie przepuszczał powietrza – mówi z uśmiechem, jakby i jemu ten pomysł wydawał się dziś absurdalny. Wtedy jednak myślało się innymi kategoriami i ratowało tym, co było pod ręką.

Przez pierwsze dwa miesiące spali na słomie albo na gołej podłodze. Jeden przy drugim, żeby zagrzać zmarznięte ciało od ciała współwięźnia. W baraku, do którego trafili nie było okien. Dopiero z czasem zostali przeniesieni do budynków z pryczami. – Byliśmy ciągle przeziębieni. Spanie na posadzce zimą musi się zakończyć chorobą. Niektórym wysiadały pęcherze i rano budziliśmy się w mokrych ubraniach i kałuży moczu. Smród bywał nie do zniesienia.

Choć obozowe warunki i zasady często zmuszały do egoistycznych odruchów, niektóre sytuacje wryły się w pamięć pana Leszka szczególnie mocno i często powracają jak koszmar senny. – Wyjątkowo trudnym wspomnieniem jest dla mnie selekcja. Odsyłanie to na lewą, to na prawą stronę, a potem zagazowywanie tych ludzi. Z tym nikt, kto przeżył obóz, nie może sobie poradzić.

To, co za nami, pozostaje za nami

Pan Leszek miał w życiu wiele szczęścia. On sam zwykł mawiać, że najlepsza kondycja fizyczna i psychiczna nie pomogą, jeśli fortuna nie jest dla człowieka łaskawa. Już na pierwszy rzut oka widać, że jest człowiekiem pełnym energii i radości. Tak, jakby wyłącznym ograniczeniem było stare, schorowane ciało. „Siekiera, motyka, bimbru szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka”, ta piosenka wojenna stała się symbolem ówczesnej rzeczywistości i wszystko to przeżył nasz bohater. A jednak losy Zabłockiego potoczyły się inaczej niż wielu jego współwięźniów. W każdym z obozów dostawał pracę, którą potrafił wykonać. To uratowało mu życie. W obozie na Majdanku pracował w kartoflarni. Kto miał najdłuższą obierzynę, dostawał kawałek kiełbasy od szefa obieralni. A kto miał najkrótszą, wylewało się na niego wiadro wody. Był też gońcem na oddziale rewiru, gdzie odprowadzał chorych do bloków. Zaraził się tam tyfusem, ale w zamian za dobrze wykonywane obowiązki, dostał skórzane buty. Pomagał przy roznoszeniu kotłów z zupą. Zamiast koni, zaprzęgano więźniów do wozów pełnych żywności. I tu młody Zabłocki też potrafił się odnaleźć.

Po opuszczeniu ostatniego obozu w Leitmeritz pan Leszek udał się w ostatnią podróż do domu. Przez miesiąc dochodził do siebie pod czujnym okiem rodziców. Potem przystąpił do matury, poszedł na studia ekonomiczne i przez kolejnych 40 lat pracował w bankowości. Na emeryturę przeszedł w 1995 roku. Ta okazała się być tylko początkiem nowego rozdziału.

– Dopiero po przejściu na emeryturę zdecydowałem, że chcę uświadamiać ludzi o tym jak wyglądała wojna, życie w obozach i kto za tym wszystkim stał. Wszyscy Niemcy wiedzieli. Gdyby było inaczej, nigdy nie uświadczylibyśmy obozów koncentracyjnych, nie doszłoby do ludobójstwa. Próbuje się teraz wybielać historię. To nie jacyś tam naziści, tylko Niemcy odpowiadają za holocaust. I o tym powinniśmy zawsze pamiętać – mówi były więzień.

HISTORIA

W nocy z 17 na 18 września 1942 r. w budynku na ul. Krechowieckiej w Warszawie Niemcy aresztowali trzech chłopców. Zaangażowani w działalność konspiracyjną Adam Nowosławski „Marysia”, Jerzy Giergielewicz „Rudy” i Leszek Zabłocki „Jola” trafiają do więzienia śledczego gestapo na Pawiaku. Po pięciu miesiącach izolacji i brutalnych przesłuchań cała trójka została wywieziona na Majdanek.

17 stycznia 2019 r. minęło 76 lat od odejścia z Pawiaka pierwszego transportu więźniów politycznych skierowanego do KL Lublin.

Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
oceniany
najnowszy najstarszy
Inline Feedbacks
View all comments
Jezioro Białe
5 lat temu

Brawo 🙂

iwona
iwona
1 rok temu